Dzięki mamie udało się nam przeżyć
- Biegaliśmy po tajdze i szukaliśmy kup niedźwiedzich. Wie pan dlaczego? - pyta mnie Janina Marzec z domu Okińczuk z Nowej Soli. Pojęcia nie mam! Słyszałem już sporo opowieści z Sybiru, ale takiej jeszcze nie.
Kościół, siedmioklasowa szkoła, dwa sklepy, majątek Łowickich... - przed wojną Dołubów w województwie białostockim był średniej wielkości wsią. Tam w 1933 roku na świat przyszła Janina Okińczuk, bohaterka tej opowieści, najmłodsza córka Stanisławy z domu Karolczak i Aleksandra. Miała troje rodzeństwa: Bronisławę (rocznik 1918), Helenę (1922) i Stanisława (1924).
Włości Łowickich były imponujące: lasy, pola, stada zwierząt hodowlanych, czworaki i bliźniaki dla licznej służby... W jednym z tych bliźniaków mieszkali Okińczukowie. Dziadek Tytus Karolczak w majątku był zarządcą, ojciec Aleksander pracował tam jako kowal (w połowie lat 30. wyjechał do Francji zarobić na nowy dom), siostra Bronisława opiekowała się dziećmi Łowickich, a siostra Helena była pokojówką. Mama Stanisława prowadziła dom.
- Dobrze nam się żyło - wspomina pani Janina. - Mieliśmy kawałek ziemi, krowy, świnie, kaczki, kury, gęsi. Był też duży ogród, a przy nim sad z jabłoniami, śliwami, czerwonymi porzeczkami, malinami...
W 1937 roku Bronisława wyszła za Zygmunta Piotrowskiego, leśniczego. Urodził się im synek Józef, zwany Ziutkiem. Rok później śmierć zabrała Stanisława. Chłopiec chorował na gruźlicę kości. - Bawił się na bosaka, skaleczył palec i zamiast przybiec do mamy, moczył nogę w stawie, wdała się jakaś infekcja i od tego się zaczęło. Później wychodziły wrzody, pękały, widać było kostki... - opowiada pani Janina. - Te pieniądze, co tato przysyłał, to szły na leczenie brata. Bardzo pomagał też wujek Bolesław, najmłodszy brat mamy. Zaczął pracować jako gajowy, ożenił się, mieszkali w Korycinach, mieli sklep kolonialny, dobrze im się powodziło. Jeździli ze Stanisławem do Białegostoku, do Warszawy, ale nic nie pomogło.
Ty zobaczysz Polskę, jak świnia swoje ucho
Kiedy wybuchła wojna, Janina miała sześć lat. - Pamiętam, jak leciały samoloty, bombowce. I takie łuuu, łuuu, łuuu. Do tej pory to słyszę - podkreśla. - A 17 września weszli Rosjanie i już słuchy chodziły, że będą wywozić na Syberię.
- Atkrywaj! - krzyki i łomotanie do drzwi obudziły rodzinę nad ranem 10 lutego 1940 roku. Szwagier Piotrowski czmychnął przez okno i ukrył się w krzakach w ogródku. Pomyślał, że jak jego nie znajdą, to kobietom z dziećmi dadzą spokój. Nic z tego, sanie już były podstawione. Mama i siostry zaczęły pakować pościel, poduszki, pierzyny.
- W pewnym momencie jeden z tych Sowietów szepnął mamie: „Bieri mnogo kuszania”. Wzięła kaszę, mąkę, cukier, chleb, słoninę... „I szuby bieri”. Mama złapała jeden kożuch po tacie, drugi po dziadku - relacjonuje pani Janina. - Szwagier zobaczył, że nas zabierają, to przyszedł do tych sań. Mnie i siostrzeńca zawinęli w kożuch i wzięli nas, podobno 24 kilometry, do Bielska Podlaskiego. A tam już czekały wagony towarowe.
Szwagier Piotrowski zajął dla rodziny górną półkę w wagonie. Przynajmniej tyle mógł zrobić... Transport ruszył, w Hajnówce doczepili kolejne wagony, na granicy przeładunek, bo tory już szersze. Wycięta w kącie dziura była ubikacją, licha strawa uwarzona na stojącej pośrodku „kozie” ratowała od śmierci głodowej. Baranowicze, Smoleńsk, Omsk, Tomsk... Aż do Nowosybirska.
- Ten stukot kół... Boże, coś strasznego - nie ukrywa pani Janina. - Co drugi, trzeci dzień transport się zatrzymywał i Ruscy sprawdzali, czy wszyscy żyją. W naszym wagonie zmarła babcia, rodzina próbowała schować ciało. Ale znaleźli. I wyrzucili w śnieg. Widziałam to... Coś strasznego, co człowiek może przeżyć.
W Nowosybirsku czekały oplandekowane ciężarówki i kolejny etap podróży. Przeprawa przez zamarzniętą Kiję do Gramatuchy. Zakwaterowanie w baraku. - Tam było okropnie. Boże, ile pcheł, pluskiew. Jak pogasili te kaganki, położyłeś się, to one chlap na twarz, chlap na twarz. A one gryzą - zaznacza pani Janina.
I przydział do pracy. - Szwagra pod karabinem Sowiet brał rano do kopalni rudy złota, a wieczorem przyprowadzał, też pod karabinem, wykończonego. Bronisława pracowała w fabryce przemiału tej rudy. Helena została skierowana do wycinania drzew w tajdze. Mama nie pracowała - wylicza pani Janina. - I dostawaliśmy pajok: 20 deko gliny czarnej dla dzieci, a 40 dla osób pracujących.
Na samej czarnej glinie, czyli sybirskim chlebie, nie dałoby się przeżyć. Mama chodziła do sąsiedniego posiołka wymieniać odzież - na mąkę, ziemniaki, mleko. - A na wiosnę, jak już śnieg stopniał, to myśmy odbijali lód i zbierali kołbę. Mama to soliła, jedliśmy to z chlebem albo kartoflami. To było lekarstwo na szkorbut. Jak sobie przypominam smak tej kołby, to najprawdopodobniej był to dziki czosnek - podejrzewa pani Janina.
Któregoś dnia Rosjanie wezwali szwagra, mamę i siostry i zaproponowali przyjęcie radzieckiego obywatelstwa. Kusili ośmiogodzinnym dniem pracy, większym przydziałem chleba... - My wrócimy do Polski - skwitowała tylko mama. Na co usłyszała: - Ty zobaczysz Polskę, jak świnia swoje ucho.
- U nas dziewięć miesięcy zimy, a tak to cały czas lato. Tak mówili - powtarza pani Janina. - Ale w tym lecie roślinność jaka bujna! W górach kwitły kwiaty. A jakie w tajdze były czarne jagody, jakie opieńki, jakie poziomki! Nad Kiją rosły porzeczki czerwone i czarne. Biegaliśmy po tajdze i szukaliśmy kup niedźwiedzich. Zbieraliśmy je, przynosiliśmy do domu, mama odparowywała je kilka razy... Wie pan dlaczego? Tam były orzechy cedrowe. Niedźwiedzie właziły na drzewo, jadły te orzechy, ale ich nie trawiły. To myśmy je rozbijali i jedli. Trochę mniejsze niż laskowe. Bardzo smaczne.
Przed Wielkanocą mama znów poszła wymienić rzeczy. Przyniosła dwa jajka, ugotowała, był też czarny chleb i kawałek białego nawet. - Mama mówiła, że tubylcy to byli dobrzy ludzie. Jak już nie mieliśmy odzieży na wymianę, to czasami mleko dali za darmo - zauważa pani Janina.
Jeszcze trochę i poumierałybyśmy z głodu
30 lipca 1941 roku w Londynie podpisany został układ Sikorski - Majski, gwarantujący „amnestię” także Polakom zesłanym na Sybir. Wyprowadzić miał ich z Buzułuku generał Władysław Anders. - Jak się dowiedzieliśmy, to wszyscy na hura, uciekać z Gramatuchy! Jedni pieszo, drudzy tratwą. My pieszo dotarliśmy do Czelabińska. Tam było już dużo Polaków, organizowali transport do Uzbekistanu - opisuje pani Janina. - Szwagier dowiedział się, że generał Anders zabronił brać ludzi z ruskim nazwiskiem. A my Okińczuk. Spolszczyliśmy nazwisko i do Polski wróciłyśmy jako Okińskie.
Ale nastąpiło to dopiero pięć lat później... Tymczasem cała szóstka jechała do Buzułuku. Po drodze stracili walizkę z dokumentami, zdjęciami, odzieżą i flaszeczką złota, które mamie udało się wypłukać nad Kiją. Na miejscu szwagra przyjęli do armii, a kobiety i dzieci zakwalifikowali do wyjazdu. Barką dopłynęli do Morza Kaspijskiego. Zaokrętowali się i... Helena się rozchorowała. 40 stopni gorączki. Zapalenie wszystkich stawów. Lekarz pokładowy stwierdził, że nie przeżyje podróży. Mama, Helena i Janina zostały. Bronisława z mężem i Józiem popłynęli do Persji.
- Siostrę wzięli do szpitala, mama zakręciła się jako salowa, pomagała, dostawała jedzenie. Mieszkaliśmy tam w komórce - dodaje pani Janina. - W szpitalu pracowała Tatarka i mówi do mamy: „Weź czarną ziemię, podgrzewaj i okładaj Helenę”. Po miesiącu Helena wstała. I wysypało ją, prawie całe ciało we wrzodach. Stwierdzili, że to świerzb, dali maść i do izolatki. Ale mama wyleczyła siostrę naparem z piołunu. To nie był świerzb, tylko zimno wychodziło.
Siostry zbierały lebiodę, lucernę. Mama coś z tego gotowała. - W tym Uzbekistanie to jeszcze trochę i poumierałybyśmy z głodu. Ech, coś strasznego. Niech Pan Bóg broni - wzdycha pani Janina, która wtedy podkradała z sadu brzoskwinie, winogrona, melony. A zdarzyło się, że i miejscowej gospodyni podebrała kilka lepioszków... Na szczęście, rodziną zainteresował się muzułmański duchowny. Mamie załatwił pracę w kołchozie, przy dojeniu kóz, a Helenie - przy bawełnie. Pomagali także Uzbecy, przynosili jedzenie.
Dziesięcioletnia Janina zachorowała tam na malarię. 40 stopni gorączki, straszne dreszcze. - Żebyś miał i pięć pierzyn położonych, to i tak będziesz skakał - porównuje. Trafiła do szpitala w miejscowości Urgencz. - Jak mnie wypisali, została skóra i kości, włosy wyszły - truposzek. Lekarstwo potrzebne. Mama mówi: „60-70 kilometrów stąd jest większe skupisko Polaków i dom dziecka”. Poszła tam. Zaraz przyjechali z domu dziecka i mnie zabrali. Dzięki paczkom z UNRRA uratowali mnie, wyleczyli, podkarmili. Gdyby mama tam nie poszła, to bym umarła.
Janina pozostała w domu dziecka w Hankach koło miasta Urgencz. Po śmierci generała Sikorskiego, który zginął w lipcu 1943 roku, kierownictwo w placówce przejęli Rosjanie, zabronili rozmawiać, śpiewać, modlić się po polsku. Wtedy mama, która razem z Heleną przeprowadziła się bliżej Hanek, zabrała córkę z domu dziecka. Wkrótce wszystkie trzy przedostały się transportem do Zaporoża. Pracę znalazły w kołchozie w Zataczówce. Zamieszkały u Ukrainki, która wychowywała trzech synów, ubogiej kobiety, która chodziła w spódnicy z worka. Spały na piołunie rozłożonym na podłodze. W Zataczówce najpierw mama, a później Janina zachorowały na tyfus. Trafiły do szpitala w Zaporożu.
W 1945 roku kierownikiem kołchozu został Ukrainiec polskiego pochodzenia. Bardzo pomógł rodzinie. To podrzucił trochę pszenicy, to ziemniaków, to wyłuskanego słonecznika... Już żyło się dużo lepiej. Skończyła się wojna, zaczął się organizować transport do Polski. Z Zaporoża wyruszył w lutym 1946 roku. Do Nowej Soli dotarł 5 marca. - Jak żeśmy przyjechali, to mama miała spódnicę - łata na łacie, a w łacie dziura - kiwa głową pani Janina.
***
- W Nowej Soli dali nam chleba, białego. Ja do dziś czuję jego smak. My, Sybiracy, mamy syndrom braku chleba. U mnie w chlebaku zawsze musi być chleb. Bo jak nie ma, to ja się boję, że będą głodna... - pani Janina w oczach ma łzy.