Dziś prawdziwych pijaków już nie ma? Psycholog o alkoholu jako elemencie codzienności
Nie tyle pijemy przy okazji spotkań, co spotykamy się przy okazji picia. Przychodzi piątek, czas montować ekipę! Alkohol stał się elementem naszej codzienności - mówi Przemysław Staroń, psycholog.
Media donoszą, że znów wyrzucono pijanych Polaków z samolotu. Czyżby powiedzenie „pijany jak Polak” nijak się miało do rzeczywistości? Kiedyś znaczyło kogoś z mocną głową. Dziś znaczy raczej tyle co pijany jak świnia. Nie pytam Pana nawet o to, czy pijemy mniej, czy więcej niż kiedyś, ale czy w ogóle umiemy pić?
Kiedyś, a może jeszcze i dziś panuje przeświadczenie, że nie ma do kielicha lepszego druha nad Polaka. Takie przekonanie utrwaliło się w kulturze, a jest potwierdzane przez statystyki mówiące, że jesteśmy w światowej czołówce narodów nadużywających alkoholu. Faktycznie jednak ilość wypijanych trunków to tylko jeden aspekt całego zagadnienia.
Definicja „pijany jak Polak” oznacza kogoś, kto mimo spożycia większej ilości alkoholu zachowuje sprawność fizyczną i trzeźwe myślenie, ewentualnie kogoś, kto charakteryzuje się nadprzeciętną odwagą i brawurą. Stanisław Dygat pisał w „Jeziorze Bodeńskim”: „kiedy popijano w armii napoleońskiej, to podczas gdy Francuzi dawno już leżeli pod stołem, Polacy długo jeszcze pili i na równych nogach wracali do swoich kwater, cucąc uprzednio i odprowadzając tamte porzygane niebożęta. »Pijany jak Polak« oznacza właśnie kogoś, kto wypiwszy dużo, zachowuje zupełną trzeźwość”. Dziś to nas odprowadzają… Może jednak pijemy mniej i nie mamy wprawy?
Spójrzmy na liczby - 80 procent Polaków sięga po alkohol, 4,5 miliona pije regularnie. Kiedyś alkohol był najczęściej skorelowany ze spotkaniami towarzyskimi, w domu, nawet w pracy. Dziś picie stało się jakby autonomiczne. Coraz częściej jest tak, że nie tyle pijemy przy okazji spotkań, tylko spotykamy się przy okazji picia. Przychodzi piątek, sobota, czas montować ekipę. Alkohol stał się elementem naszej codziennej rzeczywistości. Mało tego, stał się dobrem, z którego korzysta się w różnych nietypowych sytuacjach, alkohol pije się - i to ostro, jak widać - nawet w samolocie. Nieważne, czy lot jest rano, czy po południu, jest to po prostu niebywała okazja! A jeśli dodamy do tego fakt, że niektórzy po prostu boją się latać i muszą coś tam łyknąć dla kurażu, to już mamy komplet przyczyn.
Przemysław Staroń: - W narodzie wciąż pokutuje owo niebezpieczne „ze mną się nie napijesz???”
Samoloty i lotniska pijani Polacy upodobali sobie szczególnie. Ostro odleciał tu kiedyś pewien poseł, który przeprowadził ponoć całkiem widowiskową szarżę na wózek bagażowy. Kolejny rodak, także na bani, chwalił się publicznie, że jest terrorystą, jeszcze inny po wódce z piwem pomylił drzwi wejściowe samolotu z drzwiami od toalety...
Dziś picie stało się czymś zwyczajnym, to nie święto, nie okazja, nawet nie wprowadzanie się w stan baśniowości. Alkohol przestał być kojarzony z próbą męskości, odwagi, honoru, napoleońska szarża na wózek bagażowy to jednak dziecinada, groteska. W narodzie wciąż pokutuje owo niebezpieczne „ze mną się nie napijesz???”. Picie stało się dobrem egalitarnym.
Wiele osób uważa, że funkcjonujemy w takich czasach, w których po prostu… pić trzeba. A poza tym jest wolność. Mogę pić, kiedy chcę, i kto mi zabroni? Na dodatek, panuje przekonanie, uzasadnione zresztą, że życie jest tak szalone! Pijemy więc, by nadążyć za tym pędem, i pijemy, żeby ten pęd odreagować. Wśród nas sporo jest tak zwanych alkoholików wysoko funkcjonujących - czyli osób, które pracują, nierzadko na wysokich stanowiskach, i nie zdają sobie sprawy z tego, że de facto są już alkoholikami. No jak to, dziwią się, przecież nie jestem menelem, który leży schlany na ławce w parku! Problem jest tylko taki, że nie trzeba być menelem - wystarczy, że pijemy regularnie. Nawet jeśli niedużo. Coraz częściej mówi się o samotnym piciu ludzi właśnie na wysokich stanowiskach, o samotnym piciu kobiet. Sięgamy po alkohol, by korespondował z naszymi uczuciami, czy to radością, czy ze smutkiem, by wypełniał pustkę, dławił strach. By zabił nudę. Nawet samotne picie „do lustra”, browara po pracy, wina przy komputerze, nie jest dziś już czymś tak niepokojącym, jak było kiedyś. Dziś piję, bo piję, bo sprawia mi to przyjemność. I jak refren pojawia się: „i kto mi zabroni?”…
Ponoć alkohol rzadziej jest już elementem wspólnej zabawy. Częściej pije się w domu, „po kątach”, przed telewizorem.
No właśnie. Nie znam szczegółowych statystyk, ale mam wrażenie, że współcześnie motyw „zalewania pały” na imieninach u szwagra nie jest dominujący, a przynajmniej równolegle współistnieje z nim ta nowa forma picia. Panuje przekonanie, że wino i piwo to nie jest alkohol. I że jak siedząc przy komputerze, otworzę browara, to tak jakbym otworzył sok porzeczkowy. Wśród wielu osób jest na to wielkie przyzwolenie. Pamiętajmy tylko o tak zwanej gilotynie Hume’a - to, że na picie jest przyzwolenie, nie oznacza, że powinniśmy temu w niekonstruktywny sposób ulegać. Ale też trzeba wziąć pod uwagę, że różny alkohol jest pity na różne sposoby w różnych grupach i warstwach społecznych.
Młodym fantazji wciąż nie brakuje. Jakiś czas temu pewien student „po pijaku” wpadł do komina. W szpitalu, do którego trafił, lekko poturbowany, nazywali go święty Mikołaj. Budził powszechną wesołość. Nawet podziw!
Myślę, że picie studentów to temat na osobą rozmowę… (śmiech). Przede wszystkim mam wrażenie, że studenci stanowią taką grupę społeczną, której dajemy duże przyzwolenie na picie. Słynne są przecież tak zwane kłamstwa studenckie - „nie jestem głodny”, „od jutra się uczę”, „więcej nie piję”. Myślę, że to zjawisko jest samo w sobie niebezpieczne, bo przyzwyczajenie się do regularnego picia na studiach rzutuje na dorosłe życie; daje bowiem pewne wzorce radzenia sobie i po prostu spędzania czasu, nie mówiąc już o wpływie na zdrowie fizyczne. Jak jest obecnie? Mam dwie obserwacje. Po pierwsze, w dzisiejszych czasach panuje moda na bycie fit, a picie temu nie sprzyja, więc warto by porównać w badaniach odsetek pijących studentów i skorelować to z ich aktywnością fizyczną oraz zdrowym odżywianiem. Druga obserwacja odnosi się do heurystyki dostępności - sam pamiętam, jak na III roku studiów biegaliśmy z kolegą boso po śniegu po wypiciu niemałej ilości wódki, albo jak moi znajomi chwalili się, czego to nie robili pod wpływem… Teraz już ani tak nie piję, ani tak nie biegam, nie znam też nikogo, kto by alkoholizował się równie spektakularnie lub wręcz poetycko, ale być może to dlatego że po prostu nie spędzam dużo czasu ze studentami?
Z fantazją pili chyba tylko przedwojenni artyści. Gałczyński z pewnym psychoanalitykiem upajali się przez dwa dni na cmentarzu żydowskim. Zabarykadowali się w grobie pewnego cadyka. Przy okazji śpiewali „Odę do radości”, grając na grzebieniu. Z kolei malarz Kamil Witkowski miał zwyczaj przychodzić do kawiarni z kaczką Leokadią. Z czasem zamienił kaczkę na indyczkę, którą prowadzał na długiej kolorowej wstążce do Bliklego. Zapamiętano, jak sadzał ją przy stole i mówił: Bądź grzeczna i wypij kawę, bo inaczej nie dostaniesz wódki.
Nie widziałem ostatnio nikogo, kto by chadzał z kaczką na jednego ani z indyczką na drugą nóżkę, obserwuję za to różne rzeczy w mediach społecznościowych. Tu też panują pewne trendy. Zauważam, że na Facebooku czy Instagramie ludzie wrzucają zdjęcia, które można by określić jako względnie przyzwoite, jeśli chodzi o kontekst alkoholu. Przyzwyczailiśmy się chyba do tego, że nasze konta w social mediach są naszą wizytówką. Ale wyjątkiem wciąż jest Snapchat. Jeśli ktoś wyjątkowo ostro zaszaleje na imprezie i robi coś, czym specjalnie chwalić się nie chciałby, ale jednak go kusi, by to zrobić, wtedy korzysta ze Snapchata, gdzie po 10 sekundach przekaz znika, ewentualnie, jeśli jest wrzucony na tzw. MyStory, znika po 24 godzinach (niemniej inni użytkownicy mogą robić zrzuty ekranu). Widzę tam bardzo często filmiki, na których ludzie piją na imprezach i z tego szczęścia wywołanego piciem - szaleją (z jakiegoś powodu najczęściej są to różne formy karaoke - może mamy lęk przed śpiewaniem?). Po prostu skoro piją i jest im dobrze, to mają zamiar obwieścić to światu, ale nie na wizytówkowych kanałach, tylko właśnie na Snapchacie, który generalnie dużo bardziej nadaje się do relacjonowania drobnych zdarzeń z życia codziennego.
Słynny adiutant Piłsudskiego Bolesław Wieniawa-Długoszowski zrobiłby na Fejsie furorę. Przytoczę cytat: „Ponoć, podczas jednej z licznych i suto zakrapianych imprez, w pewnym warszawskim hotelu, Wieniawa, w wyniku zakładu, wylądował w olbrzymim hotelowym akwarium. Ponieważ, mimo próśb, nie chciał opuścić rzeczonego lokum, zdesperowany personel hotelu wezwał policję. Wieniawa na widok oficera policji zasalutował i oświadczył, że niestety, nie może usłuchać jego poleceń, ponieważ przebywając w akwarium, podlega jurysdykcji policji wodnej”.
Czytam te wszystkie anegdoty, jak to kiedyś naród upijał się na różowo, a potem raźno wstawał do roboty czy szedł na wojnę walczyć za ojczyznę, i zastanawiam się, czy czasem ta wszechpanująca dostępność, przyzwolenie na alkohol wszędzie i w każdej chwili nie sprawia, że te wszystkie filmowe wręcz szaleństwa już nas tak nie jarają. Może naród chciałby dziś narąbać się w spokoju? A może to faktycznie przede wszystkim kwestia mediów społecznościowych? Nauczyliśmy się jednak trochę pilnować. Wiemy, że teraz ledwie zrobimy krok i już jesteśmy w świetle kamer. A to nam jednak nie zawsze pasuje. Nie każdy, mimo królującego ekshibicjonizmu, chciałby być „adiutantem Piłsudskiego”, kimś, o kim będą pisać gazety. Czy Polacy umieją pić? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Obawiałbym się generalizacji, dlatego trudno tu się nawet pokusić o jakieś wymierne analizy psychologiczne czy kulturoznawcze.
Ze statystyk przeprowadzonych dla „Gazety Prawnej” wynika, że 93 procent społeczeństwa ma kontrolę nad swoim piciem. Jak zechce, to pić przestanie. Odstawi kieliszek i po krzyku.
A jednak coś w nas jeszcze jest z dawnych szwoleżerów! (śmiech) Niestety, badania te mają charakter deklaratywny, a to poczucie kontroli niejednokrotnie jest złudne. Jedno jest dla mnie pewne - coraz mniej słyszę szalonych opowieści, jak to gdzieś ktoś z kimś szalał po alkoholu. Ale może nie słyszę ich, bo jestem już za stary, mam 31 lat i dla mnie czas chodzenia z indyczką do Bliklego już dawno się skończył (śmiech).
Może dziś alkohol nie wyzwala już aż takiej wyobraźni? Baśniowość mamy w komputerze, w niej możemy bez wysiłku uczestniczyć. Popijając piwko, oczywiście.
Musimy pamiętać o kontekście historyczno-kulturowym. Kiedyś taka wyprawa do Bliklego to było coś, może dziś artysta Witkowski nie zrobiłby na nikim wrażenia. Nie takie rzeczy widziało się w internecie! I kolejne pytanie, które się nasuwa - skoro dziś po pijaku nikt nie chodzi z kaczką na kawę, to co dziś robi się po spożyciu?
Na przykład wsiada się do samochodu.
No właśnie, i to jest dramat, z którym wciąż nie umiemy sobie wystarczająco radzić. Abstrahując jednak od tego tematu, któremu można by również poświęcić całą rozmowę, zwróćmy uwagę na kolejną sprawę. Kiedyś alkohol był jedynym masowo używanym środkiem psychoaktywnym. Dziś ma poważnego konkurenta w postaci marihuany. Młodzi palą niemało i coraz więcej (w ciągu kilku ostatnich lat liczba palących 17- i 18-latków wzrosła o 6 punktów procentowych), choć z perspektywy medycznej jasne jest, że ma to szkodliwe konsekwencje psychofizyczne i jak najbardziej może uzależniać. Ale być może ludzie mniej piją, bo więcej palą?
Ciekawe, czy po marihuanie też pozbieralibyśmy spod stołów „porzygane niebożęta”? A propos… Nawet reprezentacja Polski w piłce nożnej, jak się okazało, nie umie pić. Dziś prawdziwych pijaków już nie ma?
Wszystko to kwestia samokontroli. Ona tak naprawdę jest gwarantem szczęścia. Ludzie szczęśliwi to ci, którzy nad sobą panują, którzy, mówiąc ładnie psychologicznie, potrafią odraczać gratyfikację. Fundamentalnie, mam takie wrażenie, że w ciągu ostatnich lat nabraliśmy przekonania - porównując się z Zachodem - że człowiek szczęśliwy to jest człowiek wyzwolony, ten, który żyje bez ograniczeń, który wiele może. To przeświadczenie spowodowało, że poszliśmy w stronę wolności negatywnej, rozumianej jako zrzucenie wszelkich więzów. Widać to na różnych polach naszego życia: tworzenia związków, podejścia do pracy, naszego funkcjonowania w społeczeństwie. Wszystko można! Wolno przekraczać niegdyś nieprzekraczalne granice i nic się nie stanie, świat się nie zawali. Ale przy okazji zapomnieliśmy o tym, że takie podejście - paradoksalnie - wcale nie czyni nas wolnymi, raczej - o ironio - będzie nas ograniczać, będzie nas zniewalać, wpędzać w uzależnienie od przyjemności.
Wolność przyniosła niewolę? Bez pół litra nie razbieriosz.
Kiedyś myśleliśmy, że uzależnić się można od papierosów, alkoholu, narkotyków, jednak ostatnie lata pokazują, że uzależnić się można od wszystkiego, począwszy od robienia zakupów, poprzez dbanie o wygląd i seks, aż po korzystanie z mediów i nowych technologii. Te uzależnienia behawioralne stają się równie wielką plagą co uzależnienia od substancji psychoaktywnych. Ale generalnie uzależniamy się od przyjemności, dawkujemy je sobie nieustannie, do nich się przyzwyczailiśmy i bez nich nie chcemy żyć. Zatraciliśmy potrzebę i umiejętność samokontroli. Straciliśmy coś, co jeszcze w dzieciństwie mojego pokolenia było czymś powszechnym, choć nienazwanym, właśnie tę umiejętność odraczania gratyfikacji. Funkcjonujemy w kulturze instant, przymusie natychmiastowości, euforii galerii handlowej. Żyjemy tak, aby jak najszybciej zaspokoić nasze potrzeby. A to wiąże się z ogólnym lekceważeniem norm i dążeniem do posiadania, błyskawicznym korzystaniem z tego, co nam życie podsuwa. Kto pierwszy, ten lepszy, trzeba się spieszyć, by nas ktoś nie ubiegł. Jak na wyprzedaży. Słusznie nazywamy to wyścigiem szczurów - bo wyścig trwa, ale niestety, na końcu jest kanał.
Skoro jesteśmy w temacie wyścigu… Kiedyś konkurowano podczas alkoholowych biesiad. Bywały zawody pucharowe w konkurencji kto prędzej wypije, były zakłady o picie duszkiem, zwycięzców nagradzano orderami. W pamiętnikach Władysław Broniewski, poeta, żołnierz Legionów Piłsudskiego, tak opisał swoje wizyty w restauracjach tamtego czasu: „Trochę się zalałem, ale jak zwykle potrafiłem się zalać przyzwoicie”.
Myślę, że to wciąż żyje w kulturze - w ofercie jednego ze sklepów internetowych możemy znaleźć imprezową grę karcianą „PIJESZ AŻ PADNIESZ”. W zestawie z sześcioma kieliszkami (śmiech).
„Mocna głowa” była przed wojną jedną z ważniejszych żołnierskich cnót. Czytałam, jak to pewien rotmistrz ułanów „uważał umiejętność picia za ważny składnik wojskowego wyszkolenia. Narzekał na podkomendnych: Słabe głowy! Co za młodzież! Co z tego wyrośnie? Chodzić to nie umie, chwieje się, a potem leżą jak barany. I to mają być żołnierze?”.
Jest to bardzo interesujące, zwłaszcza w kontekście tego, co w chwili obecnej potrafią wyprawiać osoby wysoko postawione. Zwróćmy uwagę, że co jakiś czas słyszymy o tym, że upił się jakiś poseł czy inny minister. Razi nas to niezmiernie. Niestety, mam wrażenie, że mamy tu do czynienia z brakiem samokrytycyzmu, który to brak widać wśród przedstawicieli „wyższych sfer”. Mimo że to oburza, jestem przekonany, że w niejednym człowieku pojawia się myśl w rodzaju: skoro taki poseł nawalił się w samolocie, to dlaczego ja nie mogę?
Urżnąć się w samolocie żadna sprawa, niech spróbuje jak Wieniawa-Długoszowski - tak przynajmniej mówi anegdota, na rauszu wjechać konno, po schodach, do restauracji…
Aż dziw, że żaden rodak jeszcze się na coś podobnego w czasach panującego nam ekshibicjonizmu nie pokusił. Ale może jesteśmy zbyt leniwi? Łatwiej wsiąść do samochodu.