Gdyby ten śmigłowiec rzeczywiście doleciał...
Nie do tej 19-latki, która siedziała za kierownicą samochodu, Krystian ma pretensje. Nie do Pana Boga Barbara ma żal. Raczej do lekarzy, systemu, sposobu prowadzenia akcji ratunkowej. I gdyby ten śmigłowiec rzeczywiście doleciał…
Od miejsca tej tragedii ledwie 14 kilometrów do szpitala w Leżajsku, niespełna 60 km do szpitali rzeszowskich, a ich syna wozili przez 2,5 godziny, zanim trafił w ręce lekarzy specjalistów. I każdej minuty przez te 2,5 godziny uchodziło z niego życie.
Wycieczka rodzinna
Barbara nie słyszała nadjeżdżającego z tyłu seicento, nie słyszała pisku opon hamującego pojazdu, zobaczyła dopiero uderzenie, Gabriela wylatującego w powietrze i robiącego dwa obroty, nim jego bezwładne ciało upadło na chodnik. Potem świat jej się zawalił.
- Gdybym nie wyciągnęła go sprzed ekranu komputera, gdybym nie namówiła na rower, to dziś by żył - nie może sobie matka darować.
Z 8-letnim Gabrielem i 11-letnią Julią wracali od dziadków środowym popołudniem. Dziewięć kilometrów rowerami, prosta, na ogół pusta droga w Chałupkach Dębniańskich pod Leżajskiem, świetna pogoda. Matka jezdnią, za nią córka, syn jechał wykostkowanym chodnikiem po drugiej stronie jezdni. Coś do siebie pokrzykiwali po drodze, bo tak jechać kilometrami w milczeniu trochę głupio.
- Usłyszałam, jak Gabryś krzyknął: „mamo”, krzyknęłam ostrzegawczo: „nie”, tak samo zareagowała Julka. Zobaczyłam, że rower Gabrysia spadł przednim kółkiem z chodnika na jezdnię, tego czerwonego samochodu w ogóle nie słyszałam, minął nas od lewej, uderzył w syna, Gabryś dwa razy obrócił się w powietrzu - opowiada Barbara jednym tchem. - Ułożyłam syna na boku, czerwone seicento zatrzymało się kilkanaście metrów dalej, wybiegła z niego młoda dziewczyna z telefonem, krzyknęłam, żeby dzwoniła po karetkę, a do córki, żeby się modliła.
Zbiegli się ludzie z okolicznych domów, Barbara zaczęła reanimować syna, na zmianę z jakąś blondynką, której nie znała. Karetka była szybko, 11-12 minut od zgłoszenia, trzech panów w kitlach. Gabriel dostał kroplówkę, wróciła akcja serca.
- To był chyba lekarz pogotowia, na chwilę odwrócił się od Gabriela w stronę współpracowników, zakręcił palcem w powietrzu, jakby pokazywał śmigło - opowiada Barbara.
Mąż Barbary nie wytrzymuje, musi się wtrącić, sprawa śmigłowca nie daje mu spokoju.
- Kiedy zdążyłem dotrzeć na miejsce, lądowisko było już przygotowane, straż zamknęła drogę, wszyscy czekali na helikopter - mówi gwałtownie. - I jeszcze drugą karetkę wezwali po Baśkę.
Barbara myślami wciąż jest przy leżącym na poboczu synu.
- Kuzyn mnie uspokajał: Baśka, spokojnie, wezwali śmigło, na pewno go uratują, przecież serce mu bije - opowiada.
- Poszedłem do lekarza zapytać, co z Gabrysiem - przerywa Krystian. - Powiedział, że główka nie pracuje, serduszko bije, nic z tego nie będzie. Myślałem, że go zatłukę.
- A potem karetka z Gabrysiem odjechała powolutku, bez sygnału - wtrąca się Piotr, brat Krystiana, który chwilę przed odjazdem pogotowia zdążył dojechać na miejsce wypadku.
Karetka pojechała do szpitala w Leżajsku. Stamtąd pojechała do rzeszowskiego szpitala „na górce”. Gabriel trafił na stół operacyjny, rodzice siedzieli w poczekalni. Nie wiedzą, jak długo to trwało, ale w końcu wyszedł młody chirurg, powiedział, że syn zmarł.
- Płakał razem z nami - opowiada ojciec dziecka. - Sugerował, że gdyby syn trafił na operację wcześniej, to może… Potem to samo usłyszałem od lekarza, który wykonywał sekcję zwłok.
W karcie zgonu napisano: zgon nastąpił w 4 godziny od chwili wypadku. Operacja trwała ok. 1,5 godziny, co znaczy, że Gabriel spędził w transporcie medycznym ok. 2,5 godziny. Tego Krystian darować nie może, po pogrzebie syna poszedł do prokuratury, żeby złożyć zawiadomienie o niewłaściwym prowadzeniu akcji ratunkowej, co przyczyniło się do śmierci jego dziecka.
System jest chory
Leszek Argasiński mówi, że dla niego to też była trauma. Bo to on był tym lekarzem, który przyjechał na miejsce wypadku. I tym, który wezwał śmigłowiec ratownictwa medycznego. I tym, który ten śmigłowiec odwołał.
- Otrzymałem informację zwrotną, że śmigłowiec może być za 25-30 minut, przecież nie mogliśmy tyle czekać na drodze, ludzie by nas zlinczowali, a przy takich obrażeniach pacjent straciłby jakiekolwiek szanse, a przy dobrej drodze w 35 minut bylibyśmy w Rzeszowie - tłumaczy. - Tym bardziej że chłopiec był długo zatrzymany, potem krążenie na chwilę wróciło, po umieszczeniu w karetce znów się zatrzymał, trzeba było podjąć jakąś decyzję, nie czekać na śmigłowiec kilkadziesiąt minut.
Leszek Argasiński potwierdza, że Gabriel trafił na oddział ratunkowy szpitala w Leżajsku, tu znów reanimacją przywrócono mu krążenie, podjęto decyzję o transporcie do rzeszowskiego szpitala. I z wahaniem dodaje coś, co nie wszyscy będą w stanie zaakceptować.
- W Rzeszowie mają ośrodek transplantacji, może… - zawiesza głos. - Nie miał żadnych szans na przeżycie, zrobiliśmy tomografię głowy, obrażenia takie, że żadnych szans. Gdyby jakimś cudem udało się go utrzymać przy życiu, to nigdy nie dowiedziałby się, że żyje - próbuje zobrazować stan wegetatywny.
I coś, czego na pewno nikt nie zaakceptuje:
- Pół godziny czekania na śmigłowiec to jakiś żart, jest kolejka rannych, jakby był wypadek z 5-6 rannymi, to by zabrał, ale lecieć po jedno dziecko? - mówi z goryczą o praktyce ratownictwa medycznego. - Do tego jeszcze Jarosław był w to włączony, potem Rzeszów miał swoje zdanie, Rzeszów przekazał do nas wszystko jakąś „drogą okrężną”, to jest potężne wydłużenie akcji w czasie - opisuje proces komunikacji i koordynacji akcji ratunkowych w podobnych przypadkach. I nie ukrywa krytycyzmu. - A potem ja na miejscu muszę wzywać straż, żeby zabezpieczyła teren, wzywać śmigłowiec, to wszystko jest nie tak.
Spodziewa się, że będzie świadkiem w prokuratorskim postępowaniu dotyczącym śmierci Gabriela.
- Nie mamy nic do ukrycia, zrobiliśmy wszystko, co było możliwe - zapewnia. - Zbyt długo był zatrzymany, zbyt późno nas zawiadomiono, gdyby chociaż jeszcze umiejętnie prowadzono reanimację do naszego przyjazdu… A prawda jest taka, że to było potężne uderzenie, mózg potężnie uszkodzony mechanicznie, do tego bardzo długo niedotleniony, kiedy przyjechaliśmy - źrenice szerokie, bez żadnej reakcji, oddechu brak. Owszem, akcja serca wracała, ale u dziecka serce jest bardzo silne. Dla nas to też dramat, na naszym terenie wypadki śmiertelne z udziałem dzieci zdarzają się rzadko, a człowiek jest tylko człowiekiem.
Przebieg wydarzeń potwierdza Justyna Sochacka, rzecznik Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
- Baza w Sanoku przyjęła takie zgłoszenie, zleciła wylot na miejsce wypadku - wyjaśnia. - Ze względu na to, że lot trwałby około 25 minut, uznano, że pacjent znajdzie się w szpitalu szybciej w transporcie karetkowym. W chwili uruchamiania śmigłowca do lotu dyspozytor zdecydował o odwołaniu lotu.
Ojciec nie daruje
Krystian wierzy w to, co sugerował mu chirurg, wierzy lekarzowi, który wykonywał sekcję zwłok. Wierzy, że gdyby syn trafił na stół operacyjny wcześniej, to dziś może by żył. A trafiłby, gdyby zorganizowano szybki śmigłowcowy transport medyczny.
- Podobno helikopter nawet się poderwał, żeby przylecieć, ale został odwołany - mówi Krystian.
I to zamierza rękami prokuratury wyjaśnić. Dlatego trafił do leżajskiej rejonowej.
- W tej sprawie prowadzone są dwa postępowania - precyzuje Lucyna Pełka, kierująca Prokuraturą Rejonową w Leżajsku. - Pierwsza ma wyjaśnić okoliczności zdarzenia, będziemy przesłuchiwać wszystkich świadków, gromadzić dowody, zapewne powołamy biegłego, który pomoże ustalić przyczyny i okoliczności wypadku. Czekamy na wyniki sekcji, będziemy je mieli prawdopodobnie w ciągu dwóch tygodni. Druga sprawa dotyczy sprawy z zawiadomienia ojca zmarłego. To sprawa z zakresu podejrzeń o błędy medyczne, a takie rozpatruje prokuratura okręgowa. Przekazaliśmy więc materiały do Rzeszowa.
A Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie dalej. - Zgodnie z wytycznymi Prokuratury Krajowej, jeśli w wyniku wypadku komunikacyjnego śmierć ponosi osoba młoda, a z taką sytuacją mamy do czynienia, wówczas mamy obowiązek przekazać sprawę do prokuratury regionalnej - informuje Ewa Romankiewicz, rzecznik PO w Rzeszowie.
Nie jesteśmy wrogami
Krystian i Barbara czekają na efekt działań śledczych. Tymczasem za radą księdza poszli odwiedzić 19-latkę, która siedziała za kierownicą tego czerwonego seicento.
- Siedzieliśmy my, ona i jej rodzice - opowiada Krystian. - Nie powiedziała ani słowa, płakała. Powiedziałem jej, że przyjaciółmi nie będziemy, ale nie jesteśmy jej wrogami. Dziewczyna ledwie od miesiąca miała prawo jazdy. Choć dziwne, że po wypadku policja jej go nie zatrzymała.
Woli mówić o tym, że syn został pochowany w harcerskim mundurze, że na obozie przeszedł 30 kilometrów marszu. I nigdy już nie przejdzie. A gdyby ten śmigłowiec… To może jednak…