Hipcio
Nie lubiłem nigdy słowa „pluszaki”, bo ono sugeruje konkretny materiał, a z różnych je robiono, z różnymi miałem do czynienia, z różnym skutkiem. Trwałym, bez przyszłości, skutkiem wreszcie zatartym w pamięci.
Pierwszy i do dzisiaj, tak to ujmę - żywy - był i jest HIPCIO, przywieziony mi przez mojego ojca w roku 1985 z Libii. Kazimierz Płatek był wtedy, jak wielu jego kolegów, na kontrakcie chirurga urologa. Nauczył się tam przyszywać ręce i nogi poobrywane odłamkami min piechotnych na pustyni, nauczył się też podobno przytwierdzać penisy, których byli pozbawiani (zwykle przez braci) niewierni mężowie.
Takie oto historie medyczne, wraz z klockami lego i właśnie HIPCIEM przywoził mi tata urolog, a HIPCIO trwał i trwa. Obserwował moje dorastanie z bliska. Chyba dopiero w liceum przestałem się do niego przytulać i wszędzie go ze sobą wozić, ale on dalej sobie, w kącie łóżka siedział i wszystko widział. Jeszcze przez jakiś czas.
Kolegów HIPCIA przybywało, ale nie jakoś nagminnie - pamiętam cudownie puchatego, różowego królika z Peweksu, który pewnego razu został niewłaściwie wyprany i stracił całą swoją puszystość. Nie wiem czy mama, czy niania Helcia, wsadziły go na niewłaściwą temperaturę, w każdym razie z powabnego, miłego w dotyku stworzenia stał się szorstki, nastroszony, groźny wręcz. Co tu gadać - wydoroślał.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień