Moi pradziadkowie przyjechali na Dolny Śląsk z okolic Buczacza. Jak opowiada prababcia, było tam wszystko: kościół, cerkiew, bożnica żydowska, plebania, czytelnia, policja, gmina, czyli lokalne władze.
Mam na imię Szymon i chodzę do Gimnazjum nr 3 im. Euroregionu Nysa w Lubaniu. Interesuję się historią. Lubię słuchać opowiadań osób starszych, które są świadectwem minionych czasów. Moja prababcia przeżyła II wojnę światową i często opowiada stare dzieje. Jest prawdziwą ,,skarbnicą wiedzy”. Miałem szczęście wysłuchać wielu historii jej życia, ale szczególnie cenię sobie opowieść o przybyciu na Dolny Śląsk.
Moja prababcia Anna ma 84 lata. Przed przesiedleniem na tereny Dolnego Śląska mieszkała we wsi Mazury ze swoją siostrą Marią, rodzicami i dziadkami.
To była taka malownicza wieś
Z opowieści prababci dowiedziałem się, że Mazury była to ładna, malownicza i niezwykle zielona wieś położona w województwie tarnopolskim. Nie było tam szosy, wszędzie tylko kręte, polne drogi. We wsi brakowało również elektryczności. Rodzina mojej prababci posiadała duży i ładny dom, obok którego stała murowana stodoła pokryta dachówką. Rodzice prababci utrzymywali się z własnego gospodarstwa rolnego. Przez wioskę prowadziła jedna droga do miejscowości o nazwie Buczacz, nazywana przez miejscową ludność Gościniec. Prababcia opowiedziała mi, że w Buczaczu znajdował się kościół, plebania, cerkiew, żydowska synagoga nazywana „bożnicą”, czytelnia, policja, gmina, „było tam wszystko”.
Pierwszy dzień szkoły i pierwszy dzień wojny
Prababcia pierwszy raz poszła do szkoły 1 września 1939 roku.
Gdy bawiła się na podwórku szkolnym, od nauczycieli dowiedziała się, że właśnie wybuchła wojna. Tego dnia w szkole lekcje zostały odwołane. Od tego czasu w wioskach było widać coraz więcej pojawiających się Rosjan i Ukraińców.
Ukraińcy, którzy żyli w sąsiedztwie z Polakami, różnili się od tych, którzy przybyli na tereny zamieszkane przez ludność polską. Tutejsi Ukraińcy starali się żyć w przyjaźni z Polakami, natomiast ci, którzy przybyli, od razu zaczęli od grabieży polskich domów. Prababcia wspominała również, że czasy stały się niebezpieczne. W późniejszym okresie Ukraińcy zaczęli przychodzić po Polaków do ich domów i dopuszczali się morderstw.
Zginął wujek i zginął stryjek
Tak było w przypadku wujka prababci, który był prezesem Stronnictwa Ludowego. Można się tylko domyślić, co z nim zrobili, ponieważ ślad po nim zaginął.
Moja prababcia miała także stryjka, który był księdzem - Jana Wiszniowskiego (informację o nim można odnaleźć również w internecie). Pewnego dnia przyszedł po niego ukraiński ksiądz, aby ten pomógł mu pochować jakiegoś Ukraińca. Ksiądz Jan nie mógł odmówić. Po pogrzebie, kiedy wrócił na plebanię, Ukraińcy już czekali na niego przebrani w niemieckie mundury. Była wówczas mroźna zima. Kazano mu wsiąść na sanie. Ksiądz przeczuwał, co może się wydarzyć. Próbował uciec. Udało mu się wyskoczyć z sań i dobiec jedynie do bramy. Wtedy rozległy się strzały z karabinu maszynowego…
Ksiądz Jan zginął w wieku 29 lat.
Moja prababcia wspominała, że największe bestialskie morderstwa Polaków na terenach, na których mieszkała, miały miejsce w 1945 roku. Banderowcy napadali wówczas na Polaków w nocy, a w późniejszym czasie nawet w dzień.
Przyszły wieści o przesiedleniach
Z biegiem czasu Polacy dowiedzieli się o mających nastąpić przymusowych przesiedleniach.
Prababcia wspominała ze łzami w oczach o tym, jak jej rodzina musiała spakować najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechać na zachód. Do wyjazdu starannie się przygotowali. Jeszcze, gdy mieszkali w swoim domu, przyjechała do nich z zachodu i osiedliła się na ich gospodarstwie rodzina ukraińska.
Obie rodziny, polska i ukraińska, mieszkały wspólnie pod jednym dachem. Ukraińcy mieszkający w domu prababci nie wyrządzali im krzywdy. Przed przesiedleniem każda z rodzin musiała dostać odpowiednie dokumenty z powiatu (tzw. kenkarta - dokument tożsamości), umożliwiające wyjazd na zachód.
I czekali dwa tygodnie na wyjazd
Nie było to łatwe, ponieważ na „papiery” oczekiwano nawet około dwóch tygodni. Na stacji ludzie czekali w kolejce, aż ich nazwiska zostaną wyczytane. Znajdował się tam duży plac, na którym ludzie wznosili namioty przypominające drewniane szałasy. Pokryte były one słomą. To były teraz ich domy. Przechowywali tam cały swój dobytek, który zdołali ze sobą zabrać. W tym prowizorycznym domu przebywała również mama prababci.
Prababcia wspominała, że był to trudny czas szczególnie dla jej mamy, która w tym czasie ciężko zachorowała. Po dwóch tygodniach oczekiwania, rodzina uzyskała zgodę na wyjazd i rozpoczęła swoją drogę w nieznane. Ludzie zabrali ze sobą dobytek swojego życia.
Podróż była bardzo ciężka, wyczerpująca i odbywała się głównie w wagonach bydlęcych. Żywy inwentarz oraz przedmioty większych rozmiarów przewożono w tzw. lorach. Podczas podróży rodzina prababci żywiła się chlebem, suszonymi owocami oraz jedzeniem, które zabrała ze sobą. W czasie tej męczącej drogi robiono postoje. Zaczynało brakować jedzenia, dlatego ludzie chodzili po pożywienie do przydrożnych domostw. Po tygodniach tej okropnej podróży prababcia dotarła do Lubania.
Nowy dom w Siekierczynie
Kiedy moja prababcia przybyła na tereny Dolnego Śląska miała 13 lat. Wraz ze swoją rodziną osiedliła się w Siekierczynie koło Lubania.
Prababcia wspominała, że chociaż wszyscy bardzo tęsknili za swoją wioską Mazury, zdawali sobie sprawę, że tutaj na Dolnym Śląsku muszą stworzyć dla siebie nowy dom. Tereny te nadawały się do uprawy roli, hodowli zwierząt i założenia gospodarstwa, które stanowiło potem główne źródło utrzymania.
Niedługo potem wydarzyła się tragedia. W wieku 35 lat zmarła mama prababci. Tato prababci o śmierci swojej żony dowiedział się dopiero, gdy powrócił z wojny.
Wojna się skończyła, ale łatwo nie było
Los mojej prababci nie oszczędzał. W 1948 roku, w wieku 18 lat, umarła siostra prababci, a w 1951 roku w wypadku drogowym, zginął jej 43-letni tato.
Życie toczyło się jednak dalej. Prababcia Anna, mając 22 lata, wyszła za mąż i założyła rodzinę.
Mój pradziadek tż przyjechał na tereny Dolnego Śląska z okolic Buczacza. Wraz ze swoją rodziną zamieszkał we wsi Bożkowice. Po ślubie pradziadkowie zamieszkali w tejże wiosce. Moja prababcia od 62 lat mieszka w Bożkowicach, a z okien jej jadalni można podziwiać piękny widok na pobliski Zamek Czocha.
Moje miejsce na ziemi. Moja mała Ojczyzna
Dolny Śląsk jest moim miejscem na ziemi, miejscem, które znam, gdzie się urodziłem i które nie jest mi obce.
Moja prababcia, przybywając na te tereny, musiała je oswoić, pokochać i na nowo się tu zadomowić. Dolny Śląsk z czasem stał się jej domem. Historia mojej prababci Anny jest dla mnie bezcenna. To historia mojej rodziny, dlatego muszę o niej pamiętać.
Autor jest uczniem Gimnazjum nr 3 im. Euroregionu Nysa w Lubaniu