Historia Tomasza Gąsiorka, czyli wiele lat procesu o zabójstwo
Biznesmen twierdzi, że to nie on zlecił w 1999 r. zamach na Piotra Karpowicza, dyrektora z PZU w Bydgoszczy. Mówi o spisku i zemście policjantów. Śledczy przekonują o jego winie.
Grzechem pierworodnym organów ścigania w tej sprawie były błędy popełnione na samym początku śledztwa. Nie znaleziono broni, której użył zamachowiec, nie ustalono jednego motywu zabójstwa.
19 stycznia 1999 roku, kwadrans po godzinie 17 z gmachu ubezpieczalni przy ulicy Wojska Polskiego w Bydgoszczy wychodzi Piotr Karpowicz, od kilku tygodni szef Centrum Likwidacji Szkód i Oceny Ryzyka PZU. Na parkingu podbiega do niego mężczyzna i strzela z bliska w twarz. Pocisk trafia w okolice oczodołu. Karpowicz upada na beton, stara się wstać, próbuje się ratować ucieczką. Zamachowiec jednak ponownie pociąga za spust. Oddaje strzał niemal z przyłożenia w tył głowy. Zabójca wsiada do samochodu i odjeżdża.
W tym samym czasie z parkingu z piskiem opon rusza inny samochód. Jedzie z przeciwnym kierunku. Jedynym świadkiem zabójstwa jest człowiek, który przypadkowo znalazł się wtedy w pobliżu. Lekarz. Nie rozpoznaje zabójcy na zdjęciach, które okazują mu później policjanci. Nie jest w stanie wskazać również zamachowca na policyjnym filmie z pogrzebu Karpowicza.
Dopiero pięć lat później rozpocznie się proces oskarżonych o zlecenie i przeprowadzenie zamachu. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Bydgoszczy zasiądzie Tomasz Gąsiorek, właściciel autoryzowanej stacji obsługi Mercedesa w Brzozie pod Bydgoszczą. Razem z nim oskarżeni zostają: skazany za kierowanie grupą przestępczą Henryk M. uchodzący za lokalnego mafioso o pseudonimie „Lewatywa” oraz trzej jego ludzie: Adam S. „Smoła”, Tomasz Z. i Krzysztof B.
W oskarżeniu pomogą świadkowie anonimowi, a później zeznania obciążające grupę „Lewatywy” i Gąsiorka złoży też między innymi świadek koronny Dariusz S. „Szramka” (wcześniej Z.). To były człowiek Henryka M. (ten później zmieni nazwisko na L.), w gangu specjalista od finansów.
- Henio zawsze był apodyktyczny, nie znosił sprzeciwu. Kazał mi zabić dyrektora. Nie zgodziłem się. Po tej rozmowie odsunął mnie od siebie. Później w marcu, miałem załatwić leasing mercedesa dla Henia. Pojechałem do Tomasza G. i zawiozłem mu 50 tysięcy. Miał dostać 100, ale stwierdził, że „resztę odliczy sobie z transzy za dyrektora”.
Ten sam człowiek w 2013 roku w sądzie zezna, że wszystko, co powiedział wcześniej, było kłamstwem, blagą, którą Prokuratura Apelacyjna w Lublinie sfingowała, by oskarżyć Gąsiorka. Sam zaś oskarżony na rozprawie 4 kwietnia tego roku powie: - Nie pozwolę, by prokurator Bednarczyk decydował o moim życiu.
Tomasz Gąsiorek raz został uniewinniony, raz skazany na 25 lat. Wyrok uchylono
Tomasz Gąsiorek dopiero od niedawna zgadza się na publikowanie jego pełnego nazwiska i wizerunku. Widać, że zmienił strategię, dzięki której zamierza dowieść przed sądem swojej niewinności. Gdy w styczniu tego roku odbyło się posiedzenie organizacyjne przed trzecim jego procesem w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy, na salę rozpraw przyszedł podpierając się kulą. - Mam nawrót cukrzycy - tłumaczył. - To przez leki, które mi podawano w areszcie.
A jeszcze niedawno, przed wyrokiem skazującym go na 25 lat więzienia, który zapadł w grudniu 2014 roku, uprawiał sport, startował w maratonach i organizował coroczne biegi w Brzozie pod Bydgoszczą, gdzie mieszka. W areszcie przesiedział rok. Wyszedł za kaucją - 5 mln zł, kiedy Sąd Apelacyjny w Gdańsku uchylił mu wyrok i skierował sprawę do kolejnego, trzeciego już procesu w Bydgoszczy. Łącznie od 2004 roku, kiedy został po raz pierwszy oskarżony o zlecenie zabójstwa Karpowicza, przesiedział za kratami ponad cztery lata.
- Kiedy w 1991 roku otworzyłem stację obsługi Mercedesa, byłem jednym z trzydziestu dilerów w Polsce - mówił Gąsiorek na ostatniej rozprawie 4 kwietnia tego roku. - Byłem bardzo szczęśliwy, bo to był mój wielki sukces. Ale też największa porażka życiowa - tłumaczył. - W 1992 roku przyjechały do mnie do Brzozy dwa autobusy policjantów z wydziału zwalczania przestępczości gospodarczej pod kierownictwem pana Z. Szukali skradzionych samochodów. Wszystkie nowe auta w salonie stały jako towar handlowy, własność pana (Sobiesława - red.) Zasady. Samochody, które sprawdzali policjanci, zostały rozebrane, zeszlifowano im numery nadwozia. Nie znaleźli żadnego kradzionego auta. Kolejny „wjazd” policji nastąpił w 1995 roku. Wtedy szukano innego skradzionego samochodu.
Po tej wizycie Gąsiorek został zawieziony do prokuratury w Toruniu. Sąd nie wyraził zgody na jego aresztowanie. - Potem pan Z., prowadząc mnie demonstracyjnie przez Stare Miasto, powiedział do mnie, że to jeszcze nie koniec - mówi oskarżony i przekonuje: - Intrygę przeciw mnie przygotowali policjanci z Bydgoszczy. - W jakim celu? - pytała sędzia Anna Warakomska.
- Celem było zniszczenie Gąsiorka - odpalił oskarżony rozkładając przy tym ręce. - I w tę intrygę dał się wciągnąć prokurator Robert Bednarczyk.
Ten śledczy Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie jest autorem pierwszego aktu oskarżenia w sprawie zabójstwa Piotra Karpowicza, dyrektora Centrum Likwidacji Szkód i Oceny Ryzyka PZU w Bydgoszczy. Według oskarżyciela Gąsiorek „w nieustalonym czasie od grudnia 1998 do stycznia 1999 roku” zlecił zabójstwo ubezpieczyciela. Miał to być odwet za uniemożliwianie dilerowi wyłudzania odszkodowań na sfingowane kradzieże aut.
Karpowicz miał w opinii prokuratury udaremnić gigantyczne oszustwo, do którego spółkę mieli wcześniej zawiązać Gąsiorek i „Lewatywa”. Chodziło o sprowadzenie z USA wartej 55 mln zł maszyny do zgniatania karoserii. Machina miała zostać skradziona podczas transportu, na trasie Gdańsk - Sławęcinek. Według zeznań koronnego Dariusza S. „Szramki” wynajęci przez „reżyserów” tego przekrętu Litwini mieli próbować wymusić na dyrektorze Karpowiczu wypłatę odszkodowania. „Szramka” wycofał te zeznania w 2013 roku, w drugim roku trwania drugiego już procesu o śmierć dyrektora. Wygłosił wtedy w sądzie godzinną tyradę, w której oskarżał prokuratora Bednarczyka o fabrykowanie dowodów.
- Pytał mnie o różne rzeczy; na przykład o to, kiedy spotkałem się z mecenas Aliną G. (byłą żoną oskarżanego biznesmena - red.). Wtedy była moim obrońcą, więc rzeczywiście się z nią spotkałem w areszcie. Później musiałem to zeznać dodając kilka szczegółów. On z tego sklejał wyjaśnienia. Bazował na mojej fenomenalnej pamięci.
- Chce pan powiedzieć, że prokurator Robert Bednarczyk fabrykował pańskie zeznania? - pytała sędzia Małgorzata Lessnau-Sieradzka. - No... tak - odparł „Szramka” dodając: - Państwo zapłaciło za fałszywe zeznania. Było to 200 tys. zł. W Lublinie spotkałem Bednarczyka na rowerze. Powiedział, że chyba przesadził z tym szantażowaniem i dlatego stracił posadę. On miał straszne parcie na sędziów, prokuratorów. Chciał awansować...
Na rozprawie 4 kwietnia tego roku swoje do ogródka zarzutów wobec lubelskiego prokuratora dorzucił sam Gąsiorek: - Bednarczyk zawsze nosił przy sobie broń. Zawsze. Wchodził z nią nawet do aresztu śledczego. A podczas przesłuchań broń leżała na jego biurku. Obok widziałem teczkę z napisem... Chyba brzmiał „Korupcja w bydgoskim sądownictwie”. Później, kiedy wypuszczono mnie z aresztu (w 2006 roku - przyp. red.) powiedział mi, że gdybym powiedział mu coś na ten temat, sprawa byłaby łatwiejsza.
Gąsiorek twierdzi, że od 1993 roku jego ASO nie była klientem PZU, „Lewatywę” zna tylko ze sporadycznych spotkań w kasynie i z tego, że raz odwiedził firmę w Brzozie, kiedy oddał do serwisu leasingowanego mercedesa. O tym, kim był Piotr Karpowicz, dowiedział się natomiast dopiero po jego śmierci. Bednarczyk zaprzecza wszystkim zarzutom mówiąc, że nigdy na nikim nie wymuszał składania fałszywych zeznań.
Gąsiorek, choć wpłacono za niego najwyższe poręczenie w historii bydgoskiego sądu, przekonuje, że zarabia obecnie pracując w prywatnej firmie... 1600 zł.
Autor: Maciej Czerniak