Instynkt macierzyński
„Cała powierzchnia skóry pokryta nawozem końskim, który znajduje się również w jamie ustnej” – tak rozpoczyna się protokół oględzin zwłok. Jeszcze bardziej szokuje fakt, że ofiara żyła zaledwie kilkadziesiąt minut.
Niewiele jest słów, które niosą ze sobą tak wielki ładunek emocji, jak słowo „matka”. Wypowiedz je głośno. Czujesz ciepło i miłość? Jesteś zatem szczęśliwcem. Nie każdemu los równo sprzyja.
„Oskarżam Krystynę K. (...) o to, że w nocy z 19 na 20 marca 1969 r. w Starym Jarosławiu w powiecie sławieńskim, jako matka dziecka nieumyślnie spowodowała jego śmierć w ten sposób, że po urodzeniu dziecka, nie udzielając mu należnej pomocy, porzuciła je w oborze, w wyniku czego dziecko poniosło śmierć” – po czterech miesiącach prowadzonego śledztwa podprokurator powiatowy sławieńskiej prokuratury J. Klimkiewicz podpisał się pod aktem oskarżenia.
21 marca 1969 roku Prokuratura Powiatowa w Sławnie została powiadomiona przez lekarzy ze sławieńskiego szpitala, iż dzień wcześniej na oddział trafiła 19-letnia Krystyna K. „(...) w wyniku badania stwierdzono, że odbyła poród, a brak jest dziecka” – uzasadnił wszczęcie śledztwa oskarżyciel.
W toku postępowania wielokrotnie przesłuchiwano tych samych świadków. Dowodzi to, że prokurator chciał mieć absolutną pewność, co do kategorii stawianego zarzutu. I tak Halina, bratowa 19-latki, podejrzenia o jej „odmiennym stanie” miała już w grudniu 1968 roku. – Zauważyłam, że zmieniła się na twarzy i trochę pogrubiała. Domyśliłam się, że jest ona w ciąży i gdy jej o tym powiedziałam, ona się tego wyparła. Obserwując ją dalej, nie zauważyłam, aby się zmieniała i w końcu zwątpiłam, czy moje spostrzeżenia są słuszne. Ukrywała ten fakt przed rodziną. Nikt też nie wiedział, że ona urodziła dziecko. W dniu, kiedy to się stało, powiedziała, że miała krwotok. Jak wróciła ze szpitala, też nic nie mówiła. Dowiedzieliśmy się dopiero, gdy prokurator wezwał teściową i jej o tym powiedział – zeznała.
Bratowa dodała też, że Krystyna wreszcie przyznała, kto był ojcem dziecka. – Jan G. Chodzili ze sobą długi czas, chyba z półtora roku. On często przychodził do nas do domu i bardzo często zostawali sami w mieszkaniu – podkreśliła.
Scena narodzin, porównując otoczenie, podobna była do tej z „Pachnidła” niemieckiego pisarza Patricka Süskinda. Maluje się ona z wersji przedstawionej przez Krystynę K. – Dziecko urodziłam 20 marca o godz. 4. W oborze. Przy porodzie nikt nie był, odebrałam go sama. Łożysko wrzuciłam do gnoju. Dziecko po urodzeniu położyłam na słomie i przebywałam z nim 20 minut. Nie zauważyłam, aby dziecko dawało jakiekolwiek znaki życia. Wtenczas poszłam do domu, wzięłam prześcieradło, w które zawinęłam dziecko i zakopałam je w ogrodzie. Po zakopaniu dziecka poszłam do mieszkania i mamusia zauważyła, że jestem blada i zapytała co mi jest.
Odpowiedziałam, że źle się czuję, lecz nie przyznałam się, że urodziłam dziecko. Mama zadzwoniła po pogotowie w Sławnie i po godz. 6 przyjechała karetka, która zabrała mnie do szpitala – krótkimi zdaniami, suchymi faktami, opisała narodziny pierworodnego dziecka. W szpitalu nie przyznała się, że urodziła dziecko, mówiła, że miała krwotok... „z obawy, że będą na mnie krzyczeć” - uzasadniła.
Pytana o ojca dziecka Krystyna K. wyjaśniła, że o ciąży swojego partnera - Jana G. poinformowała. Najpierw miał nie uwierzyć. A potem... – Zaczął mnie namawiać, bym usunęła ciążę. W styczniu udałam się prywatnie do lekarza, lecz powiedział mi, że na to jest już za późno. Po powrocie od lekarza powiedziałam to Janowi. Wówczas zaczął mnie namawiać, abym urodziła dziecko tak, aby nikt o tym nie wiedział, a po urodzeniu je zlikwidowała, to on dopiero wówczas się ze mną ożeni. W jaki sposób miałam zlikwidować dziecko, tego mi nie powiedział – zaakcentowała.
19-latka twierdziła też, że niedoszły mąż ostrzegł ją, iż wyprze się faktu ojcostwa, więc lepiej by do tej sprawy go nie mieszała. – Puścił plotkę, że ja nie z nim byłam w ciąży, tylko z jego sąsiadem – skarżyła się. – A ja prócz Jana z nikim stosunków nie miałam – tłumaczyła.
Wezwany na przesłuchanie 28-letni Jan G. przedstawił inną wersję zdarzeń. Owszem, nie krył, że z Krystyną łączyły go zażyłe relacje. Poznali się dwa lata wcześniej, kiedy jako 17-latka odwiedzała jego siostrę. – Nieraz, gdy wracała do domu wieczorem, odprowadzałem ją. Od wiosny ubiegłego roku zacząłem chodzić z Krystyną – przyznał. – W styczniu od swojej matki dowiedziałem się, że Krystyna jest w ciąży. Matka dowiedziała się o tym od innych kobiet we wsi. Gdy się o to spytałem Krystynę, kategorycznie zaprzeczyła. Do samego końca się nie przyznała, pomimo, że znać było po niej, że grubieje – zauważył.
To, czy był ojcem dziecka, Jan poddawał w wątpliwość. – Wydaje mi się, że ona musiała zajść z kimś innym w ciążę, bo jakby była ze mną, to nie było powodu, aby ten fakt ukrywała – powiedział. 28-latek zeznał też, że o porodzie dowiedział się dopiero, gdy Krystyna była w szpitalu. I to nie od niej (miała twierdzić, że ma wrzody), a od pielęgniarki. Jan G. zapewniał też, że nigdy nie namawiał dziewczyny do usunięcia ciąży, a wręcz namawiał do kontrolnej wizyty u lekarza, bo skoro „grubieje” to może jest w ciąży. – Gdyby mi powiedziała, to chyba bym się z nią ożenił – przyznał szlachetnie.
Podczas lipcowego przesłuchania Krystyna K. podtrzymała swą wcześniejszą wersję, jakże różną od zeznań swego chłopaka. – We wrześniu powiedziałam mu, że jestem w ciąży, na to powiedział, że da mi pieniądze, żebym poszła ją usunąć – wyjaśniała. Na zabieg było już za późno. – Powiedziałam o tym Janowi. Odparł, żebym się starała w inny sposób to załatwić, żebym na przykład dźwigała ciężkie kotły albo kupiła tabletki i wywołała poronienie. I ściskała się paskami. Jakie tabletki mi nie powiedział. Tabletek nie kupiłam, ale kotły po 20 kilo dźwigałam – przyznała. – Mówił, że jak wszystko się wyda, to zostanę starą panną z dzieckiem. A jak załatwię to po cichu, to on się ze mną ożeni. Jemu na ślub nie pozwalała matka, bo ja jestem biedna i bez szkoły.
Śledczy raz jeszcze chcieli, by podejrzana odtworzyła moment narodzin dziecka. Krystyna K. twierdziła, że nie była świadoma, że bóle, które odczuwała, były bólami porodowymi. – Myślałam, że to może poronienie, wywołane przez noszenie kotła. Zdążyłam wejść do obory, jeszcze stałam, jak wypadło ze mnie dziecko, a potem łożysko. Dziecku nie udzieliłam pomocy, nie zawiązałam pępowiny. W ogóle nie wiedziałam, jak się to robi. Dziecko upadło na słomę w oborze. Nie słyszałam krzyku, ale widziałam ruch rączką. Nie byłam jednak pewna, czy żyje – opowiadała. – Jak dziecko ze mnie wypadło, to wzięłam je za główkę. Była ciepła. Całe było oblepione krwią. Potem mi się zrobiło słabo, więc dziecko puściłam. Po chwili, gdy zobaczyłam rączkę dziecka, to chciałam nawet iść do domu i powiedzieć, ale byłam zbyt słaba, żeby wstać.
Lekarze, którzy przeprowadzili sekcję zwłok, uznali, że dziecko urodziło się żywe. „Należy sądzić, że w chwili urodzenia dziecko żyło i oddychało, jednak płuca nie uległy całkowitemu upowietrzeniu, co nawet bez dodatkowych czynników mogło się stać przyczyną zgonu.” – stwierdzili. Sekcja wykazała, że śmierć noworodka nastąpiła na skutek nie udzielenia mu po przyjściu na świat pomocy.
9 września 1969 roku w Sądzie Powiatowym w Sławnie rozpoczął się proces 19-letniej Krystyny K. Na wniosek obrońcy oskarżonej do sprawy został powołany biegły psychiatra.
Oskarżona do winy się przyznała. Raz jeszcze powtórzyła swą niezmienną wersję zdarzeń. O ciąży wiedział Jan, namawiał do usunięcia, bała się przyznać matce, bo myślała, że skończy się to wyrzuceniem z domu, bała się, że chłopak ją porzuci, bała się zostać panną z dzieckiem, sama na świecie. - Ukończyłam jedynie 4 klasy, gdyż nauka przychodziła mi z trudnością i wszystkie klasy powtarzałam po dwa lata. Czytałam jedynie gazety, ale z trudem – dodała na koniec zeznań.
19-latkę badał psychiatra i neurolog. Rozpoznali u niej „znaczne ograniczenie zdolności kierowania postępowaniem, jak i rozumowania w chwili popełnienia przestępstwa”. Psychiatra orzekł, że oskarżona jest osobą niedorozwiniętą umysłowo, co skutkowało bezradnością i brakiem hamulców w postępowaniu.
Sąd Powiatowy ze Sławna uznał swą niewłaściwość do orzekania w tej sprawie i przekazał ją do Sądu Wojewódzkiego w Koszalinie. Uznał bowiem, że w działaniu oskarżonej mieszczą się elementy przestępstwa uprzywilejowanego z art. 226 Kodeksu karnego z 1932 r.: „Matka, która zabija dziecko w okresie porodu pod wpływem jego przebiegu, podlega karze więzienia do lat 5”.
W grudniu 1969 roku w Sądzie Wojewódzkim w Koszalinie nad sprawą pochyliła się sędzia Regina Bochnia. Wypytywała o najdrobniejsze szczegóły. – W nocy z 19 na 20 marca poczułam bóle i zaczęłam krzyczeć. Mamie powiedziałam, że boli mnie chyba żołądek. Wyszłam z pokoju, w którym śpię z mamą i dwoma braćmi i poszłam do kuchni, by się czegoś napić – wyjaśniała oskarżona. - Bóle nie ustawały, zrobiło mi się słabo, wyszłam więc na dwór, by zaczerpnąć świeżego powietrza. W odległości 95 metrów od domu stoi obora. Ponieważ nie mogłam dojść do domu, zaszłam do obory. Podłoga jest tam zrobiona z cegieł. Była posłana słomą, ale było brudno, bo nawóz spod zwierząt nie był usunięty. Przez oborę przechodzi środkiem korytarz, po którego jednej stronie stoi koń i krowa, a po drugiej stronie znajduje się trzoda. Zdążyłam wejść, gdy poczułam, że będę rodzić. Nie mogłam dać kroku i wtedy urodziło się dziecko. Wypadło na podłogę, ja kucnęłam i przez moment na nie patrzyłam.
Gdy usłyszała, że do obory wchodzi matka, noworodka przykryła słomą z obornikiem, a matce powiedziała, że miała krwotok. Po upływie około pół godziny od porodu wróciła do obory z prześcieradłem. – Zapaliłam światło i przyglądałam się dziecku. Było brudne, całe we krwi i zimne. Zawinęłam je w prześcieradło i wyszłam do ogródka. Szpadlem wykopałam dołek, włożyłam do niego dziecko i zasypałam ziemią. Nie chciałam tego zrobić. Chciałam, by dziecko się urodziło i chowało.
Krystyna K. znów przekonywała, że Jan, jej chłopak, o ciąży wiedział i dziecka nie chciał. Dawała do zrozumienia, że to, co robiła, było podyktowane jego żądaniami, jak i strachem przed złością swej matki. Jan jednak zarzekał się, że o ciąży nie miał pojęcia.
Oskarżyciel w tej sprawie wniósł o uznanie oskarżonej za winną zarzucanego jej czynu z art. 226 i wymierzenie jej kary 2 lat pozbawienia wolności z zastosowaniem jednak ustawy o amnestii. Obrońca przychylił się do tego wniosku.
12 grudnia 1969 roku w Sądzie Wojewódzkim w Koszalinie zapadł wyrok. Przewodnicząca składu orzekającego, powołując się na art. 5 ustawy o amnestii z lipca 1969 roku umorzyła postępowanie karne, a kosztami tej sprawy obciążyła skarb państwa. Krystyna z sali rozpraw wróciła do domu.