Jak bawił się Rzeszów za komuny? Hucznie!
W latach 60. w Rzeszowie kultowa była restauracja „Jutrzenka”. Lata 70. to już kilka knajp, a w 80. niezapomniane „Piekiełko” w hotelu Rzeszów. I bale, bale...
Choć w latach 60., 70. i 80. ubiegłego stulecia panowała szara komunistyczna rzeczywistość, a jedynym luksusem, na który mogła sobie pozwolić klasa robotnicza, był wyjazd na wczasy do Bułgarii z Funduszem Wczasów Pracowniczych, to ludzie z zabaw nie rezygnowali. W karnawale wszystkie knajpy i domy kultury organizowały bale. A w domach bawiono się na prywatkach.
- W latach 60. najpopularniejszą restauracją była „Jutrzenka” - wspomina Władysław Wilk, emerytowany urzędnik, który był bywalcem tego lokalu. - Mieściła się w kamienicy przy ul. Lenina, dzisiaj Piłsudskiego. Byłem tam z żoną na kilku zabawach. Do tańca przygrywali chyba Kmicikowie. O, to były zabawy! Do białego rana. A wódka lała się strumieniami. Czego jak czego, ale wódki to nie brakowało - śmieje się pan Władysław. - Potem ta knajpa, jak to się popularnie mówi, „zeszła na psy” i przestałem tam chodzić.
W latach 50. i 60. bardzo popularne były zabawy taneczne organizowane w hali Klubu Sportowego „Walter”.
- W soboty albo niedziele do „Waltera” waliły tłumy amatorów tańca i wychylenia pod stolikiem przyniesionej ze sobą „ćwiartuchny” - wspomina Jerzy Dynia, dziennikarz muzyczny.
- Wielką sympatią cieszył się wówczas grający na perkusji zniewalający baryton Mieczysław Ziemniak. W najlepszej pod koniec lat 50. restauracji „Rzeszowska”, mieszczącej się przy ul. Kościuszki, potańcówki i karnawałowe zabawy odbywały się przy akompaniamencie zespołu Romana Albrzykowskiego. To był lokal z tzw. wyższej półki. Potem, na wiosnę 1960 roku, Albrzykowski dostał angaż do „Klubowej”, która mieściła się w obiektach Rzeszowskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, a na jego miejsce wskoczyłem ja ze swoim zespołem muzycznym. Grałem tam parę ładnych lat, żeby potem trafić do „Relaxu” przy ul. Moniuszki, a następnie do „Kaprysu”, który mieścił się przy obecnej ul. Hetmańskiej. Grałem do roku 1981, kiedy to zostałem szefem redakcji muzycznej Polskiego Radia Rzeszów i zakończyłem działalność muzyczną w zespole - wspomina Dynia.
Nieistniejąca już dzisiaj „Rzeszowska” obrosła legendą.
- Byłem w tej restauracji kucharzem przez kilkanaście lat - wspomina pan Zenon. - W karnawale trzeba było miejsce dużo wcześniej rezerwować, bo tylu było chętnych. Choć za oknem szara komunistyczna rzeczywistość nie nastrajała zbyt optymistycznie, to jednak ludzie potrafili się bawić. Konsumpcja, jak to się wtedy mówiło, była niezbyt wyrafinowana: zimne nóżki, galaretka z drobiu, w której praktycznie drobiu nie było, bigos, śledzie, flaki i oczywiście czerwony barszczyk, bez którego żadna porządna impreza w czasach komuny odbyć się nie mogła. Do tego czarna, fusiasta kawa, bo kto wtedy widział ekspres, podawana w szklance na spodku. No i obowiązkowo papieros. Najpopularniejsze marki? Sporty, Caro, Klubowe. Bo palić bez ograniczeń można było w każdym lokalu.
Władza bawiła się we własnym gronie
Zwykły obywatel szedł albo do knajpy, albo do jednej z rzeszowskich restauracji. Władza miała swoje lokale.
- Pod koniec lat 70. prowadziłam karnawałowy bal dla - nazwijmy to oględnie - mundurowych. Nazwisk nie będę wymieniać, bo niektórzy jeszcze żyją - wspomina pani Ewa, emerytowana aktorka. - Trzeba było jakoś dorabiać, bo w teatrze kokosów nie było, w filmach też się wtedy nie grało, a seriali nie było wcale. Wzięłam więc chałturę. Bawili się na tym balu sami notable. Na koniec, gdzieś koło godziny czwartej nad ranem, przychodzi do mnie kierownik sali i mówi, że jest problem, bo on nie ma pieniędzy, żeby mi zapłacić. Może mi zapłacić, ale... w naturze. To pytam, w jakiej naturze, a on prowadzi mnie na zaplecze do niewielkiego magazynku i pokazuje tę „naturę”. Boże, czego tam nie było: szynki, kiełbasy, konserwy, czekolady. To wszystko było wtedy na kartki. No to oczywiście, że wzięłam „w naturze” - śmieje się pani Ewa.
I dodaje, że sama bywała na balach karnawałowych w modnych rzeszowskich restauracjach, które do dziś wspomina z łezką w oku.
- Nawet to, że kilka kobiet miało takie same sukienki, nie przeszkadzało w dobrej zabawie - śmieje się Ewa. - Bo trzeba pamiętać, że ciuchy można było kupić albo w sklepach „Społem”, a tam były wszystkie na jedno kopyto, albo w tzw. komisach, gdzie sprzedawano zagraniczne rzeczy, ale horrendalnie drogie. Owszem, można było uszyć u krawcowej, tylko trudno było zdobyć materiał. Dlatego zdarzało się, że połowa pań miała na sobie identyczne kreacje. Dzisiaj to jest nie do pomyślenia - uśmiecha się aktorka.
- Ale ludzie potrafili się bawić, śmiać, spotykać ze sobą bez uprzedzenia. Zresztą, jak mieli uprzedzać, że wpadną z wizytą, skoro nie było telefonów? Dużo się piło, może dlatego, że czasy wesołe nie były.
To był bal, wielki bal, pan wodzirej wciąż szalał po sali...
W czasie karnawału organizowane były bale lekarzy, architektów, maskowe... Koniecznie z wodzirejem. Do historii przeszły bale dziennikarzy, które były organizowane nawet na zamkach w Krasiczynie i Baranowie. W latach 80. organizowano je w salach nieistniejącego już dzisiaj hotelu Rzeszów. Bywało, iż we wszystkich salach restauracyjnych bawiło się ok. 250 osób. Na głównej sali do tańca przygrywał zespół, ale goście mogli się bawić także przy muzyce odtwarzanej mechanicznie w nocnym barze, tzw. Piekiełku.
Już wtedy ozdobą tych hucznych wydarzeń towarzyskich byli ludzie ze szklanego ekranu, jak dzisiaj powiemy - celebryci. Swoją obecnością uświetniali rzeszowskie bale dziennikarzy Wanda Warska, Bronisław Cieślak, czyli porucznik Borewicz z serialu „07 zgłoś się”, Miss Word Aneta Kręglicka. Jolanta Fajkowska i Wojciech Reszczyński, wtedy wschodzące gwiazdy TV, prowadzili na balu miniTeleexpress. Uczestników zaś rozśmieszali najlepsi wtedy na polskiej scenie kabaretowej kabareciarze Tadeusz Drozda i kabaret Masztalskich.
Sławą cieszyły się również bale organizowane w Miastoprojekcie i w sali Naczelnej Organizacji Technicznej, która mieściła się przy ulicy Kopernika.
- Mąż był inżynierem, balowaliśmy w „nocie” na karnawałowych zabawach przez kilka lat z rzędu. To były bardzo profesjonalnie organizowane imprezy - wspomina pani Ela, nauczycielka angielskiego. - Powiem tylko tyle, że te bale kończyły się nad ranem. Kiedyś, to był chyba 1974 rok, bal odbywał się w niedzielę, a w poniedziałek musiałam iść do szkoły. Na szczęście uczyłam w liceum, więc młodzież mnie zrozumiała. Położyłam się na ławce, a uczniom nakazałam ciszę. I byli cicho, ba, jeden z uczniów nawet po polo coctę mi poleciał. Jakby ktoś nie pamiętał, polo cocta była taką namiastką coca-coli. Jej składu naukowcy do dzisiaj nie rozszyfrowali. Ale pragnienie gasiła - śmieje się pani Elżbieta.
Piękne, siermiężne czasy
Dzisiaj nie ma już „Jutrzenki”, „Śródmiejskiej”, „Rzeszowskiej”, „Relaksu”, „Hungarii” i „Kaprysu”. Są tacy, co wspominają je z łezką w oku. Nic dziwnego, choć czasy były siermiężne, to przecież i bardziej beztroskie.
- Miło wspomina się młodość, czas pierwszych miłości, pierwszych... małżeństw - wzdycha pani Ewa. - Żyło się biednie, wszystkiego brakowało, ale była fantazja w narodzie. Ludzie spotykali się spontanicznie. Dzisiaj, żeby się z kimś spotkać, trzeba tydzień wcześniej zadzwonić, bo inaczej klamkę pocałujemy. I bimber się wtedy pędziło w pełnej konspiracji, ale to już zupełnie inna historia. A balów, takich jak wtedy, z prawdziwego zdarzenia, też już dzisiaj prawie nikt nie organizuje. Szkoda. Ale jak to mówią Czesi: To se ne wrati!