Jak gniazdko remontowałem [FELIETON]
Drobne prace domowe, mimo powszechnych postulatów równościowych, są jednak domeną mężczyzn, mimo że przedstawiciele rodzaju męskiego nie zawsze dobrze je wykonują.
Wielokrotnie byłem proszony przez kobiety, żeby coś po męsku naprawić i różnie to wychodziło, nigdy nie perfekcyjnie. Okazywało się, że granica między zawodowstwem a ulepem - mimo że niewidoczna - zawsze jest. I ja na tej granicy balansowałem ryzykownie. Złotoręczenie jest sztuką, nie dawania się zaskoczyć. Fachowiec przewiduje wszelkie możliwe scenariusze, co ja gadam - on je ma już gotowe, one są z nim i w nim.
Ja natomiast, za każdym razem musiałem wszelkie operacje na siłę wizualizować, oczywiście z pomocą poradników internetowych. To były manewry. Przygotowania do wojny z niewidzialnym przeciwnikiem, który wydawał się niegroźny, a potem znienacka odgryzał głowę. Takie materiały instruktażowe są prawie tak podstępne, jak filmy kulinarne - z pozoru oczywiste, proste, w efekcie - zalegające u podstaw katastrof: przypaleń, przesoleń i uszkodzeń mieszkania.
Żenujące doświadczenia z przeszłości doprowadziły mnie do pewności, że już nigdy nikomu niczego nie naprawię
Wymienić halogenki w łazience? Bułka z masłem! A tu na miejscu okazuje się, że już takich nie produkują, a dostępne są jedynie większe i trzeba rozdłubywać płytę gipsową, żeby poszerzyć otwór. Tylko tyle? O nie! Te nowe halogenki są też głębsze, czego nie było zrazu widać, i w starych niszach się te nowe nie mieszczą. I wtedy następuje punkt zwrotny, mówiąc filmowo - punkt, od którego już nie ma odwrotu. Albo schowamy dumę do kieszeni i ogłosimy honorową kapitulację, albo będziemy brnąć dalej w to bagno niepewności i powiększać liczbę ofiar w nadziei, że na końcu wszystko się jakoś naprawi, wyrówna, zepnie i wyczyści. Ale tak się nigdy nie dzieje. Wymiana halogenków jest jak operacja kardiologiczna - rozpieprzonego serca nie da się ot tak załatać, a powrót do stanu wyjściowego też już nie może być - otwory w gipsie rozdłubane, stare halogeny, choć odczyszczone i naprawione, nie mają się na czym osadzić i z pozornie błahej niedogodności polegającej na tym, że coś tam nie świeci robi się, za przeproszeniem, Drezno, po nalotach dywanowych.
Jednocześnie wojenne dziania odbywają się pod łagodnym ostrzałem kobiety - zleceniodawczyni (która zresztą często o to sama nie prosiła, tylko została przez mężczyznę namówiona). Zakłopotanie w obliczu zgrozy stara się zamaskować nieustannymi pytaniami „czy może w czymś pomóc?”, ew. „czy może jeszcze się czegoś napijesz?”, co z upływem gorzkich minut ewoluuje od herbaty, przez koniak, w kierunku cykuty.
Te żenujące doświadczenia z przeszłości doprowadziły mnie do pewności, że już nigdy nikomu niczego nie naprawię (no, może jako muzyk - piosenkę, ale na pewno nie spłuczkę). Naprawię natomiast sobie. Dobrze, bezbłędnie, zadośćuczynię wszystkim moim przeszłym spapraniom.
Po długich przygotowaniach, wczoraj, zamontowałem sobie dzwonek do drzwi. Działa. Dzwoni.