Jak grałem Beethovena
Kilkanaście lat poświęciłem na żmudne ćwiczenie utworów na fortepianie, których w większości nigdy publicznie nie zagrałem. Na strychu cały Chopin, sporo Haydna, Debussy w komplecie, Ravel, Prokofiew, Rachmaninow. Widzę notatki, wymięte kartki, niektóre prawie wyrwane, czarne od brudu narożniki.
Próbuję grać - wychodzi. Nawet mylę się w tych samych miejscach. Ja nie pamiętam - palce pamiętają. Lewa ręka pracuje lepiej niż kiedyś. Palce mocniejsze i grubsze, jak zresztą cały ja. Końca utworu jeszcze nie słyszę, ale widzę bezbłędnie - drewniane okno w pokoju gdzie stał steinway, za oknem dom, którego już nie ma.
Mnóstwo nut nietkniętych. Wtedy wiedziałem, że je zagram, ale za jakiś czas, bo za trudne. Jest kilka napoczętych, ale nie skończonych, na jednym, przy decymach wyskrobałem potwornie wulgarne słowo prawie przebijając kartkę na wylot.
Wtedy miałem za małą rękę, dzisiaj - wciąż za mała. Biorę sonatę Beethovena, którą kochałem, której słuchałem w kółko na walkmanie w podstawówce, której się bałem, bo uznałem, że zbyt skomplikowana.
Czytam, ale nie muszę, znam każdą nutę, nie wiem jakim cudem. Takie to proste. To, co chciałem zrobić zawsze, nagle się dzieje. To, co wisiało w podświadomości przez 25 lat, nagle się staje. Wreszcie robię to, na co zawsze miałem ochotę i to zupełnie bez wysiłku, choć to kompletnie bezużyteczne, jak wszystko o czym marzymy.
Wiem, że gdzieś na dnie leżą wszystkie dzieła Liszta i pewien potworny Bałakiriew. Zamykam pudło, akurat ich jeszcze się trochę boję.