Jak mrówki przypalałem
Bardzo trudno mi pisać ten felieton, gdy patrzę na biały ekran edytora tekstu, widzę dość dużą, fioletową plamę - tzw. powidok.
Ona robi się z każdą minutą mniejsza i pewnie gdy dotrę do końca 1592 znaków ze spacjami, zniknie zupełnie. Jeszcze chwilę temu, w ogrodzie, w kartce papieru wypalałem dziury, skupiając promienie słońca przy użyciu wielkiego, przedwojennego szkła powiększającego, tego samego, którym ponad 30 lat temu, w Starym Sączu przypalałem mrówki.
Stary Sącz - powolne i pozbawione atrakcji było to miasteczko. Posiadało dwa, zepsute place zabaw, rzekę Dunajec oraz doskonałą, czynną do dziś lodziarnię pana Jeziorka, z której niestety nie wolno mi było korzystać codziennie. Jedyną rozrywką było więc chodzenie bez celu, bez opieki po chodnikach i ścieżkach, oraz bezmyślne znęcanie się nad owadami, na które dziadkowie patrzyli dość pobłażliwie. Oczywiście zwracali uwagę, żebym tego nie robił, że je to boli, pytali, czy bym chciał, żeby mnie tak jakiś olbrzym przypalał, ale robili to bez przekonania. Miałem przeczucie, że ta starodawna lupa służyła mojemu dziadkowi nie tylko do celów filatelistycznych, ale również - do celów całopalnych, na długo wcześniej, zanim zaczął zbierać znaczki.
Potem dostałem komputer Amiga i używałem już tylko miotaczy ognia na ekranie, paliłem nimi głównie ludzi, co bardzo się dziadkom nie podobało. - Jeszcze rok temu tak ładnie się bawiłeś na polu, a teraz tylko komputer i komputer, zaraz Ci to wyłączę - mówiła babcia.
Powidok już zniknął. Pointę o wrażliwości doróbcie sobie sami. Ja idę się bawić. Na pole.