Jak próbowałem przejść przez mur cmentarny
20 lat temu przechodzenie przez mur Cmentarza Rakowickiego było dla mnie prawie codziennym rytuałem. Każdy z „dzielnicy” musiał przez mur stąpać, bo jak nie, to był dziad. Używaliśmy w stosunku do niego wyzwisk, przemocy, stosowaliśmy tzw. ostracyzm towarzyski.
Stoję teraz, w 2016 roku, pod tym samym słupem przy ul. Żelaznej i stwierdzam, że mur bardzo jest wysoki, wąski, no i wystają z niego ostre kamienie. Gdybym nawet wlazł, to bym spadł i spowodował własną śmierć. Sam słup jest krzywy, zniknęła stalowa linka odciągająca, która niegdyś przechodziła przez rzadkie listowie, co dziś zamieniło się w gęstą plątaninę cierni.
Słup chyli się więc w stronę kamienic, które z kolei chylą się ku upadkowi, co jest pozorne, bo jest już dla nich inwestor i mają dostać drugie życie z nadbudową, co prawda wciąż z widokiem na alegoryczną śmierć, czyli na cmentarz, ale za to jakim widokiem! Zieleń, spokój, wieczność. Błogość cmentarną zrozumie tylko ten, który się przy cmentarzu wychował.
A błogości nie dostąpię błyskawicznej, bo nie wejdę na ten cholerny mur i nie zeskoczę na pomnik poległych w czasie I Wojny Światowej, czyli słynną „katakumbę”, bo sam był poległ. Przy tym dziwny spokój, obojętność czuję, może starość, że niby po co miałbym to robić, że kolegów, żeby się przed nimi popisać nie ma, przeważnie w więzieniu siedzą, nie żyją, albo w najlepszym razie cierpią na ogólny niedobór radości życia. Ani wesoły, ani też jakoś nie smutny oddaliłem się od słupa w kierunku bramy cmentarnej. Oczywiście na spacer.