Zakola i meandry.
Pan Bogdan usłyszał po meczu z Niemcami, że Michał Pazdan powinien zostać ministrem obrony narodowej. Nie miałby nic przeciwko temu. Jak sądzi, piłkarz Pazdan nie robiłby takich głupot, jak obecny minister. Zapewne obrońca reprezentacji kraju nie uzależniałby obecności honorowej warty wojskowej od tego, czy podczas uroczystości upamiętniającej poznański Czerwiec będą też wymienieni ci, którzy zginęli w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Zresztą numery, jakie wyprawia obecny wódz armii, zaskakują nawet co rozsądniejszych ludzi z jego obozu. Pan Bogdan słuchał wypowiedzi pewnego prominentnego polityka, takiego, który należy do mądrzejszego skrzydła ludzi obecnej władzy. Biedny chłop dociskany przez dziennikarza wił się jak piskorz, wykręcał, mówił o pamięci i miłosierdziu. Co miał mówić?
Słuchając tych wszystkich historii, oglądając, jak prezes rządzący obecnie Polską wskazywał palcem na mapie Warszawy, gdzie będą pomniki smoleńskie, panu Bogdanowi przypomniał się kultowy film „Poszukiwany poszukiwana”. Jest tam scena, kiedy „dyrektor od wszystkiego”, akurat rzucony na urbanistykę, przestawia po swojemu obiekty na makiecie projektu miasta przygotowanego przez fachowców. Domy ustawia w jeziorze, park przerzuca na miejsce wieżowców. Wszyscy patrzą przerażeni. Ale co tam, skoro władza każe, tak ma być. Potem jeszcze ów dyrektor, grany przez niezapomnianego Jerzego Dobrowolskiego, dostał premię za innowacyjność... Dobra, ale to było za przaśnego PRL-u. Dziś prezes mówi niczym cesarz, wskazując palcem: jeden pomnik będzie tu, a drugi tam. I tak będzie. A jeśli wskazał jeziorko z terenem rekreacyjnym? To nic, jeziorko się przestawi. Ważna jest wola prezesa. A zresztą, skoro można przekopać Mierzeję Wiślaną? Polak potrafi.
Oglądając to wszystko, pan Bogdan nie może przestać się dziwić. Przez dziesięciolecia sławiono tak zwanych utrwalaczy władzy ludowej. Stawiono im pomniki, pisano o nich w książkach i gazetach. Powstawały filmy na wzór westernów, gdzie dzielni milicjanci gdzieś tam w górach albo na dzikim polskim, dopiero co odzyskanym zachodzie, bili się z bandziorami. Sprawa była oczywista. Milicjanci byli super, a ci, z którymi walczą, zakapiorami gotowymi do każdej niegodziwości. Minęły lata i przestawiła się wajcha. Okazało się, że tamci, uznawani wówczas za bandytów, to najwięksi patrioci, jakich mogła nosić polska ziemia. I odwrotnie: ci, którzy z nimi walczyli, byli siepaczami wysługującymi się reżimowi, sługusamiMoskwy, zaprzańcami i zdrajcami.
I co o tym ma myśleć człowiek, który przez lata słuchał jednej prawdy objawionej, a teraz mówią, że obowiązująca jest zupełnie inna? Cholera wie...