Jak walczyłem z kabrioletem w deszczu
Gdy przyszła burza, wiatr wył, a ja czułem się wspaniale. Jestem bezpieczny w suchym domu, mogę zrobić z siebie babcię pod kocykiem z kubkiem czekolady.
Na takie burze czeka się tęskno. Minęło pół godziny nawałnicy, gdy zdałem sobie sprawę, że nie zamknąłem dachu w moim 21-letnim kabriolecie. I z tego ciepła domowego nurkuję w lodowaty deszcz. Żeby zamknąć dach, trzeba usiąść na fotelu kierowcy, bo tam jest przełącznik, który należy przytrzymać, przez kilkadziesiąt długich sekund, podczas gdy deszcz leje jak z cebra. Fotele mokre, kierownica mokra, w zagłębieniu na monety - jezioro. Lepki jestem, dach w końcu zamknięty, ale wszystko nawilżone, jakbym był na polanie o świcie, gdzie wszystko kryje rosa. No przecież tak tego nie zostawię, muszę wysuszyć, ale jak, skoro dalej pada. Puszczam więc silnik, ogrzewanie, samo wysch- nie. Szyby parują, jak w przewozach regionalnych, siedzę w środku, przechodnie przez deszcz się gapią, bo co jak co, ale widok auta z zaparowanymi szybami zawsze wzbudza zainteresowanie. Wszystkim się oto wydaje, że właśnie odbywa się tutaj jakaś orgia na tylnym siedzeniu, że zaraz na zaparowanej tafli przedniej szyby odbije się jakaś ręka, albo nie daj boże noga, tymczasem żadnej orgii, jedynie walka z wilgocią, z potencjalną stęchlizną, a nawet grzybem, żeby mi się tam pod wpływem wody coś nie zagnieździło, żeby mój samochód nie został tzw. autem popowodziowym z roztoczami. Wszystko wyschło, gorąco się zrobiło, parowa łaźnia, kurtkę ściągnąłem, podkoszulek. I nic już więcej.