Jak wygląda krakowska niedziela?
Niedzielny rosołek, deserek z kawusią i spacerek do teatru. Krakowska niedziela, słodka jak czekoladowy pischinger, który najlepiej smakuje na porcelanowych talerzykach odziedziczonych po babci.
Można z niej żartować, można szukać alternatywnego spędzania wolego czasu. Ja lubię tę mieszczańskość, która, czy tego chcemy czy nie, raz po raz wyskakuje z zaułków starych kamienic. Nie jest w stanie zniweczyć jej nawet tłum turystów, którzy wyparli już tubylców z Rynku i nie pozwalają po wyjściu z kościoła przechadzać się po linii A-B.
Właśnie skończyłam czytać znakomitą książkę Moniki Śliwińskiej „Wyspiański. Do póki starczy życia”, będącą nie tylko biografią artysty, ale też opowieścią o mieście, w którym żył i jego mieszczańskiej, w nie najlepszym tego słowa znaczeniu, atmosferze. Po jej lekturze wciąż mam przed oczami spojrzenia krakowskich pań na widok twórcy kroczącego prowokacyjnie pod rękę ze służącą, z którą ośmielił się mieć dzieci i z którą wziął ku zgorszeniu wszystkich ślub. Trudno mi nawet wyobrazić sobie, co panie radczynie i profesorowe musiały przeżywać, widząc poczynania Wyspiańskiego na szacownej scenie teatru przy placu Św. Ducha. Rysa, jaką żłobiły w ówczesnej mentalności jego sztuki, była nie do zamazania. Przecież się nie godzi, by po nugacie popitym kawusią z pianką, psuć sobie wieczorem humor niezrozumiałymi dziwactwami takiego choćby „Wyzwolenia”.
Minął wiek z okładem i krakowską niedzielę kończę w Teatrze STU. Jest miło i przyjemnie, stali bywalcy witają się wylewnie i siadają na widowni w poczuciu bezpieczeństwa. Wiedzą doskonale, że przynajmniej na tej scenie od pewnego już czasu nikt nie zburzy ich spokoju i dobrego samopoczucia.
I mają rację, zaraz zobaczą dobrze skrojoną sztukę „O mój Boże”, autorstwa izraelskiej pisarki Anat Gov, w reżyserii Andrzeja Seweryna. Na scenie pojawia się chłopak (Ignacy Liss), który leżąc gra na saksofonie. Jego zachowanie jest dziwne, ale wynika ono z autyzmu, o którym niebawem opowie jego matka (Maria Seweryn) - psycholożka, doskonale wiedząca, jak postępować z synem. Ale to tylko poboczny wątek spektaklu, którego osią jest pojawienie się w domu tej dwójki Boga (Krzysztof Pluskota). Pan B. potrzebuje natychmiastowej psychoterapii. Jest nieszczęśliwy, zawiódł go bowiem jego najlepszy przyjaciel - człowiek, którego sam stworzył. Elli początkowo nieufnie podchodzi do pacjenta, widząc w nim wariata, a nawet agenta Mosadu, który ma za dużą wiedzę na jej temat. Jednak z biegiem czasu psychoterapeutka, sprawnie posługująca się cytatami ze Starego Testamentu, zaczyna rozwiązywać Jego problemy, które narosły przez tysiące lat.
Widzowie śmieją się z bon motów, wynikających ze zderzenia biblijnych historii ze współczesnością, podanych w sposób, który nie wymaga od nich większego wysiłku. Wzdychają podczas przewidywalnego finału rodem z hollywoodzkich produkcji. Oglądają perfekcyjne popisy aktorskie trójki wykonawców. I wychodzą z poczuciem miło spędzonego wieczoru. I dobrze, taki teatr też jest potrzebny po zjedzeniu kremówki u Noworola, no i oczywiście obowiązkowej kawusi. Ja jednak wolę wrócić do książki Śliwińskiej i do bardziej odpowiadającej mi rysy, jaką może odcisnąć na wrażliwości widza sztuka.