Jak wyszedłem w nocy na spacer po Kazimierzu. Felieton w jednym zdaniu
"Patrząc, czułem to samo, co dzieckiem do Krakowa czułem - że to zapadłe, nieprzyjazne, niepotrzebne nikomu miasto jest mimo wszystko moje, co tu gadać, tylko moje".
Była pierwsza w nocy, gdy zacząłem pod Koroną, jakkolwiek to brzmi, potem schodami kamiennymi, w ciemnościach ku wałom, w mroku, który jeszcze przez startem skłonił mnie do pozostawienia w domu portfela, bo w sumie na co mi on gdy wszystko zamknięte - tak wtedy, w każdym razie, myślałem w sentymencie nagłym do młodości, kiedy mrok oznaczał niebezpieczeństwo bandytów pod osłoną nocy - zapominając przy tym, że od dawna trzymam w portfelu nie tylko karty kredytowe i drobną gotówkę, ale również dowód osobisty, który mógł się przydać przy kontroli osobistej, no bo przecież jest chyba godzina policyjna (jest albo nie jest, wolno czy nie wolno), tak oto nie byłem pewny zbliżając się na przekór zaciemnieniu miasta do świetlistej Kładki Bernatka, chyba tylko po to tylko jasnej , żeby się z niej ktoś nie ześlizgnął do Wisły, bardziej zgniłej niż zwykle, nie tylko ciemnozielonej, ale czarnodziurnej do tego stopnia, że spokój odzyskałem dopiero w smole ulicy Mostowej, co w ogóle nigdy nie była specjalnie iluminowana, ale teraz to już martwa jak 30 lat temu, gdy kupowałem odczynniki do robienia sztucznych ogni, niemożliwych w obecnej sytuacji do odpalenia, no chyba że na jakiś pretensjonalny wiwat, nie wiadomo zresztą z jakiej okazji, bo już na pewno nie na zamkniętego lokatora, zamkniętego bar-a-vino, na cześć nieożywionego Placu Wolnica, który zmienił się tylko makijażem nowych graffiti, jakiegoś „-ole.ratona”, zasrywającego swoją twórczością pod osłoną nocy kolejne kamienice, jak, nie przymierzając, pan PACK - nieuchwytny wandal jakie-miasto-taki-Banksy, o którym nie ma co gadać, już nie tylko w drodze na Plac Nowy, ale w ogóle, o którym nie ma co gadać w samotności Bożego Ciała, obskurze ulicy Józefa, gdzie na rogu z Estery czarny kot mi przeciął drogę, co jest o tyle warte uwagi, że ten kot, to była jedyna żywa istota mojej nocnej marszruty, na której po raz pierwszy mogłem bez światła ulicznego zajrzeć do czarnych okien, co za nimi - albo wszyscy spali, albo nie istnieli wcale, dałbym sobie wszelako obciąć głowę, że na Osiedlu Ruczaj, w moim do niedawna domu, okien rozświetlonych było zdecydowanie więcej niż siedem, i w zasadzie na tym powinienem zakończyć, na tej magicznej siódemce kwater jasnych wbrew tysiącom kwater zgaszonych, gdyby tylko nie to że idąc Krakowską, zamykając pętlę wokół Wolnicy, napotkałem na wartą uwagi jasność sklepu obuwniczego, vis-a-vis Muzeum Etnograficznego, w którego witrynach pod jarzeniówkami stały buciki komunijne w cenie od 60 do 112 złotych, co ich pewnie nikt w tym roku nie kupi, a na które patrząc, czułem to samo, co dzieckiem do Krakowa czułem - że to zapadłe, nieprzyjazne, niepotrzebne nikomu miasto jest mimo wszystko moje, co tu gadać, tylko moje.