Kąpałem się w nocy w Porto
Nie pływałem w alkoholu, tylko pojechałem do Portugalii i pływałem w oceanie po zmroku. Lało oczywiście.
Funkcjonuje, przynajmniej wśród moich znajomych, jakaś ultraromantyczna sylweta tego kraju na końcu Europy. Wszyscy zazdrościli, że „będę pił porto w romantycznej tawernie i słuchał fado”. Zmusiłem się, żeby wysłuchać nudnych zawodzeń - w znakomitym zresztą wykonaniu - tylko dlatego, że od jakiegoś czasu jestem pilnym turystą. Nie szukam już „niebanalnych” atrakcji, nie przełażę przez płoty, nie włamuję się do klimatycznych klatek schodowych, nie szukam opuszczonych bocznic kolejowych, ani najbrudniejszych barów mitycznych „lokalsów”. Szkoda czasu. Bocznice i brudy wszędzie takie same, wszędzie ich coraz mniej i to dobrze. Nie szukam nie-banału, bo w tym swoim zorientowanym na miejscową prawdę zwiedzaniu doszedłem już do takich absurdów, że np. w Paryżu jadłem pizzę, bo przecież Francuzi to głównie jedzą, a nie jakieś żabie udka.
Jako pilny turysta w Porto posłusznie zamówiłem więc Francesinhę, kaloryczną kanapkę-Czarnobyl i nawet zjadłem. Francesinha (znaczy Francuzeczka), spełnia, w moim przekonaniu, kryteria potrawy narodowej w równej mierze co pierogi ruskie czy sznycel po wiedeńsku - zawiera nazwę innego kraju oraz dużo cholesterolu. Stałem też godzinę w kolejce z Japończykami, żeby wejść do księgarni Lello, w której J. K. Rowling wymyśliła Harry’ego Pottera, naoglądałem się też niebieskich flizów Azulejos.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień