Kobiety z miejsca, którego nie ma
- Najgorsza jest ta niepewność. Nie wiedzieć, co będzie jutro, pojutrze, za trzy miesiące, pół roku. Trudno taki strach z siebie strząsnąć. To łóżko to kawałek bezpieczeństwa - słyszymy.
Monika pamięta dokładnie ten dzień. Od rana w schronisku dla bezdomnych kobiet panowała nerwowa atmosfera.
- Zostałyśmy uprzedzone, żeby jej pilnować, żeby nigdzie nie wychodziła i tylko, żeby, broń Boże, nic jej nie mówić. To było trochę dziwne. Ale ona i tak przeczuwała, że coś jest nie tak. Była domyślna, pomimo choroby - opowiada.
Wszystkie kobiety wiedziały, że z Beatą coś nie jest w porządku, czasem w ogóle nie było z nią kontaktu, wydawała się nieobecna.
Najpierw regularnie przychodziła do noclegowni, potem zamieszkała w schronisku.
- Beata była w kiepskim stanie. Przyjechali po nią we dwoje, kierowca i zakonnica ze specjalnego zakładu, nikt więcej. Gdy się połapała, o co dokładnie chodzi, że chcą ją zabrać, to najpierw błagała z płaczem, żeby ją zostawić, że się poprawi. Potem wpadła w taki szał, że trzy osoby nie mogły jej utrzymać. Pomimo tego nikt nie zadzwonił wtedy po pogotowie - opowiada mieszkanka schroniska.
Dobrze wspomina Beatę. Była miła, choć zamknięta w sobie. Koleżankom zwierzyła się, że w jej życiu zdarzyła się tragedia: w dramatycznych okolicznościach zmarł jej brat. Wiadomo było też, że ma matkę, ale nigdy się nie pokazała. Psychiatra przepisał Beacie leki, ale... - Nikt nie pilnował, żeby je brała. Czasem wzięła, czasem nie. Na nic takie leczenie - uważa Monika.
Pamięta ją, jeszcze zanim trafiła do schroniska, jak siedziała co rano na schodach noclegowni, budynku nieopodal. Paliła papierosa i w charakterystyczny dla siebie sposób patrzyła w dal, nieobecna myślami. Ochroniarz kazał jej się wynosić. Nie usłyszała go. Kopnął jej torebkę.
- Brzydko się wtedy do niej odezwał. Ona podniosła tę torebkę, pozbierała co jej z trawnika i sobie poszła. Nie było w niej agresji, tylko jakiś taki smutek. Wiem, że inne dziewczyny z noclegowni się na niej wyżywały, okradały ją i polewały wodą jej rzeczy. Nikt na to nie reagował, a ona się nie broniła - opowiada Monika.
Chociaż minęło już wiele miesięcy, wciąż dręczy ją ten sam widok. - Beata leżącą w nienaturalnej pozycji, ciemna krew na chodniku, jej palce powykręcane we wszystkie strony... Dalej bała się patrzeć, po prostu zamknęła oczy.
- Już po tym, jak była ta cała szamotanina, nagle się uspokoiła. Po czym powiedziała, że chce wyjść do łazienki. Zgodzili się, chociaż któraś tam krzyknęła, żeby jej nie puszczać. To był moment, jak wyskoczyła przez okno. Wybiegłyśmy wszystkie przed schronisko. Uderzyła o beton - opowiada. - Taka młoda dziewczyna! Nie mogłyśmy tego przeboleć. Gdy usłyszałyśmy, że pan prezes na spotkaniu mówił, jak to pomagał nam psycholog, to aż się coś w człowieku zagotowało. Nikt nie pomagał. Tylko zasuwki z ubikacji nam pozdejmowali. Pamiętam też, że jak przyjechała policja, pracownik socjalny powiedział wtedy o nas do nich: Panowie, tu jest dom wariatów.
Miejsce, którego nie ma
Prostokątny budynek przy ul. Bronowickiej 3 jest schowany za parkiem, nie widać go od głównej ulicy. Na kartce okna są smutnymi oczami, a schronisko ma postać kobiecej twarzy, naznaczonej czasem i doświadczeniami. Otaczają ją łzy i liście. Ten rysunek otwiera książeczkę „Miejsce, którego nie ma” z historiami mieszkanek.
Stworzyli ją wspólnie z nimi Sylwia Janasz i Jakub Szafrański. Ona jest animatorką, działaczką społeczną i arteterapeutką. On jest dziennikarzem, społecznikiem (udziela się w Lubelskiej Akcji Lokatorskiej) i fotografem. Pracowali w schronisku przez około pół roku.
- Początkowo mieliśmy tam zrobić coś w rodzaju podwórka tematycznego, ale szybko okazało się, że jest to w ogóle niemożliwe, że zorganizowanie jakiegoś wspólnego działania graniczy z cudem. Pomimo że mieszkanki przebywają w schronisku całymi latami, to nie ma tam żadnej wspólnoty, jest mnóstwo konfliktów, a atmosfera jest, delikatnie mówiąc, niezdrowa - opowiada Sylwia Janasz.
Spotkanie, które się odbyło w lutym w Centrum Kultury, miało być dyskusją o sytuacji w schronisku, o tym, co można w nim zmienić na korzyść kobiet. Wzięli w nim udział: Sylwia Janasz i Jakub Szafrański, przedstawiciele MOPR i Krzysztof Bujko, prezes Fundacji S.O.S Ziemi Lubelskiej, która sprawuje pieczę nad schroniskiem.
Całość spotkania zarejestrowała Fundacja Wolności, a dwugodzinne nagranie można zobaczyć na YouTube. Rozmowa była napięta. Pod koniec, z sali padło pytanie o samobójstwo w ośrodku. Prezes zapewnił, że psycholog przyjechał po piętnastu minutach, a mieszkanki uzyskały natychmiastowe wsparcie.
Na nagraniu słychać, jak kobiety temu przeczą, a jedna z nich, która była bezpośrednim świadkiem tragedii, skarży się, że została całkowicie zostawiona sama sobie.
Prezes Krzysztof Bujko inaczej patrzy na tę sytuację. Zapewnia, że do tej pory wspomina, co się stało.
- Tę śmierć najmocniej przeżyłem chyba ja. Zupełnie mnie zaskoczyła. Lubiłem tę panią. Była trochę uciążliwa dla współlokatorek. Była chora psychicznie, zdarzyło się, że przypaliła bigos, chodziła boso - mówiłem na nią nasz Cejrowski - ale ją lubiłem. Kiedy to się stało, formalnie nie była naszą podopieczną. Właśnie wypełnialiśmy dokumenty, żeby przenieść ją do Buska-Zdroju. I wtedy skoczyła. Choć jak słyszałem, to nawet nie skoczyła, tylko dała krok do przodu, jakby nie wiedziała, na jakiej jest wysokości. Ta sprawa nauczyła mnie, że nigdy takiej osoby nie wolno zostawić samej. Że powinna być przy niej opiekunka z Buska. My nie mamy doświadczenia w takich sprawach. Polegałem na fachowcach z Buska. Jeśli ktoś zawiódł, to oni - uważa.
Inaczej ocenia także emocje mieszkanek. Podkreśla, że kierownictwo schroniska zrobiło wtedy wszystko to, co się wydawało potrzebne.
- Na innych paniach chyba nie zrobiło to wrażenia. Część przyszła popatrzeć, inne wróciły do swoich zajęć. Bezpośrednia świadek gdzieś zniknęła. Psychologa wezwałem. Rozmawiał z kim się tylko dało i kto chciał, ale nie mamy doświadczenia w takiej materii. I nie chcę go zdobyć - mówi.
Jakub Szafrański: - O tym tragicznym zdarzeniu dowiedzieliśmy się przypadkiem, jakieś dwa miesiące później. Udało się nam zebrać wszystkie panie na spotkaniu informacyjnym o prawach lokatorskich. Wtedy jedna z nich nagle o tym opowiedziała. Inne się do niej przyłączyły, niektóre miały łzy w oczach, widać było, że są poruszone.
„Miejsce, którego nie ma” jest zapisem historii mieszkanek, nierzadko wstrząsających, naznaczonych przemocą i dramatami rodzinnymi. Powstała książeczka złożona z opowieści kobiet - o ich losach, o przeszłości, o tym, jak trafiły do schroniska, o tym, jak się żyje.
W zapisanych relacjach powraca samobójstwo Beaty. W trakcie kilku miesięcy pracy w schronisku animatorom udało się m.in. zamontować kwietnik z jadalnymi roślinami czy przeprowadzić żartobliwą akcję „Robią nas w balona - zrobimy pompona”, która polegała na wykonaniu wspólnej wycinanki z gazet.
Dwie z pań przeprowadziły potem warsztaty dla dzieci z wykonywania papierowych pomponów.
- Mam trochę żalu do tych artystów - przyznaje Krzysztof Bujko. - Ale wybaczam im. W celach działania zapisali, że chodzi o zaistnienie osób wykluczonych w społeczności Lublina. Niby jak? Przez robienie pomponów z „Gazety Prawnej”? - narzeka. - I jeszcze ta nieszczęsna publikacja. Że niby niewiele robimy. Nikt nie przyszedł do nas i nie zapytał nas o zdanie. Za to przeczytały to różne osoby i muszę się tłumaczyć - nie kryje rozczarowania.
Mieszkanki otrzymują na ogół skromne uposażenia. Same sobie gotują, na własną rękę. Pani Małgorzata, która jest w schronisku od paru lat, mówi, że nie pamięta żadnych wspólnych działań, ani że nie czuje się w tym miejscu swobodnie.
- Coś się zaczęło dopiero dziać po tym, jak przyszła pani Sylwia z panem Kubą, myślę, że kierownictwo się po prostu przestraszyło - opowiada.
Pytamy ją o codzienną atmosferę w schronisku. - „Zamknij się”, „Jesteś głupia”, „Nic nie wiesz”. Tak do nas mówią. Często zdarzają się krzyki - mówi.
Inna mieszkanka schroniska boi się spotkania, zgadza się jedynie porozmawiać chwilę przez telefon. Skarży się, że po dyskusji w Centrum Kultury zapanował rygor i sugerowano jej, żeby nie rozmawiała z nikim.
- „Myślisz, że kim ty tutaj jesteś”, usłyszałam. Pilnują przez cały dzień, kiedy się wchodzi, kiedy wychodzi, strach wyjść we dwie albo trzy, bo zaraz będą podejrzenia - mówi. Podkreśla, że boi się stracić dach nad głową.
- Rygor? Jedyny „rygor”, jaki tu panował, to jedna z gazet opisała kilka lat temu. Zamykaliśmy wtedy kuchnię na noc. Panie poskarżyły się dziennikarzom. A chodziło tylko o to, że nocami podkradały sobie jedzenie - z ust prezesa Bujko uśmiech schodzi tylko chwilami. Wygląda na pogodnego człowieka.
Panie, z którymi rozmawiamy, twierdzą, że do śmiechu im nie jest. Lęk o jutro, o pojutrze, o to, co będzie za trzy miesiące, za sześć, gdy się skończy umowa - to jest ich zdaniem najgorsze.
- Człowiek mieszka i parę lat, a umowę trzeba odnawiać co trzy miesiące, co pół roku. Cały czas jest taki straszak, trzeba żyć w napięciu - uważa jedna z mieszkanek.
Podkreśla, że o bliższych więziach nie ma mowy, bo jej zdaniem kierownictwo ośrodka nastawia jedne kobiety przeciw drugim.
- Wszystko opiera się na donosicielstwie. Te, które donoszą, mogą liczyć na lepsze traktowanie. Inne się ich boją. Mnie się ostatnio oberwało za to, że zaświeciłam komórkę pod kołdrą. Po dwudziestej drugiej mają być pogaszone wszystkie światła - skarży się.
- W schronisku jest bardzo wiele agresji, nikt nie pracuje nad relacjami, nie rozmawia z paniami, nie stara się, aby była lepsza atmosfera. Nie ma także żadnego systemu zapobiegania przemocy ani resocjalizacji, panuje prawo dżungli, wygrywa silniejszy. Dlatego trudno winić kobiety o to, że chcą jakoś przetrwać. Wiele też wskazuje na to, że oferowana pomoc psychologiczna czy prawna jest praktycznie fikcją. Czy to nie dziwne, że mieszkanki korzystają z tych usług na zewnątrz, a psycholog ma dyżur w nocy i kończy go o ósmej rano? - dopytuje Sylwia Janasz.
Jedna z mieszkanek potwierdza fakt nocnych dyżurów. - Chyba robią tak, żeby nie trzeba było zatrudniać dodatkowej ochrony - przypuszcza. - Problem tylko w tym, że o dwudziestej drugiej już mamy być wszystkie w łóżkach.
vWedług szefa fundacji, konflikty między kobietami są, ale nie na tyle ostre, żeby to była agresja.
- Jak w każdym środowisku. To są osoby z różnych światów, z różnymi doświadczeniami i sytuacja jest dla nich stresująca. Jednak teraz - proszę mi wierzyć - to jest tu spokojnie. Kiedyś to tu dochodziło do scen - zawiesza głos Krzysztof Bujko i zaznacza, że to nie on decyduje o „przydziale” do schroniska i czasie pobytu, tylko miejska komisja.
S.O.S. potrzebującym kobietom
Fundacja S.O.S. Ziemi Lubelskiej działa od 1990 roku i prowadzi różne placówki na terenie miasta. Jej prezesem i kierownikiem Schroniska dla Samotnych Matek z Dziećmi i Kobiet Bezdomnych jest Krzysztof Bujko.
Ogrzewalnią dla bezdomnych kobiet kieruje Jakub Bujko (jest także zatrudniony jako pracownik socjalny w schronisku). Fundacja prowadzi także m.in. Punkt Konsultacyjny dla Ofiar Przemocy w Rodzinie, którego kierowniczką jest Agnieszka Bujko.
Działalność fundacji jest finansowana głównie ze środków samorządowych. Regularne kontrole przeprowadzają sanepid i MOPR. Jak dotąd nie dopatrzono się żadnych nieprawidłowości w funkcjonowaniu schroniska.
Ostatnia kontrola odbyła się po spotkaniu w Centrum Kultury. Również nie odnotowano uchybień:
- Panie informowały, że mają dostęp do zajęć indywidualnych i w grupach, a jednocześnie nie są do nich zmuszane. Że są indywidualne programy wyjścia z bezdomności, że nie ma w ośrodku konfliktu - wylicza Magdalena Suduł, rzecznik MOPR w Lublinie.
Wedle sprawozdań złożonych w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, w 2015 roku fundacja przeprowadziła w schronisku dla bezdomnych kobiet jeden indywidualny program wychodzenia z bezdomności na piętnaście mieszkanek.
W 2014 i 2013 roku, gdy w schronisku były odpowiednio 24 i 22 kobiety - po dwa takie programy.
Rzeczniczka dodaje także, że w składzie komisji kontrolującej był też doświadczony psycholog.
- Rozmawiał z paniami, a żeby kontrola była pełna i wiarygodna przeprowadziliśmy też anonimowe ankiety. Żadne zastrzeżenia się nie potwierdziły - dodaje Magdalena Suduł.
Pani Monika przyznaje, że brała udział w kontroli. Czemu więc kobiety nie poruszyły tych wszystkich problemów? Wzrusza ramionami. - Po prostu się bały.
- Nie chodzi o to, co jest w papierach. Chodzi o zwykłą empatię i ludzkie podejście, którego brakuje. Warsztaty, zajęcia, indywidualne spotkania i różne programy to nie są fanaberie, tylko realne działania, które pomagają wyjść na prostą - uważa Sylwia Janasz.
- Nasz pierwszy cel: zaspokoić podstawowe potrzeby. Panie mają mieć sucho, dach nad głową i być najedzone. Mają też mieć wyrobione dokumenty, bo z tym różnie bywa. Potem przychodzi czas na poważniejsze zadania, jak ich aktywizacja, zmotywowanie. Nie zawsze się udaje do wszystkich dotrzeć. Powiedzmy sobie to wprost, jeśli ktoś nie chce pomocy, to nie mogę nikogo zmusić. Ale mamy też sukcesy. W zeszłym roku jedna z pań dostała piękne 3-pokojowe mieszkanie z miasta. Teraz pomagamy kolejnej. Przez te lata pomogliśmy tysiącu kobiet - broni się prezes Krzysztof Bujko.
W pomaganiu nic nas nie ogranicza poza wyobraźnią
Adriana Porowska, ceniona ekspertka w sprawach bezdomności, współprzewodnicząca Komisji Ekspertów ds. Przeciwdziałania Bezdomności przy Rzeczniku Praw Obywatelskich oraz dyrektor Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, podkreśla, że pomoc osobom bezdomnym, a szczególnie kobietom, to o wiele więcej niż nakarmienie ich i zapewnienie schronienia.
- Kobiety ogólnie radzą sobie lepiej, wiele musi się stać, aby kobieta straciła dach nad głową. Osiemdziesiąt procent bezdomnych to mężczyźni. Ale tych dwadzieścia procent bezdomnych kobiet to szalenie trudne przypadki, często dramatyczne, z doświadczeniami przemocy, które powinny dostać porządne wsparcie psychologiczne i psychiatryczne. Placówki im poświęcone są szalenie ważne i potrzebne. A specjaliści powinni być w nich stale dostępni. Przykładowo w schronisku dla kobiet u siostry Małgorzaty Chmielewskiej psychiatra przyjeżdża raz w tygodniu, u nas jest dwa razy w miesiącu. Kontroluje stan pacjenta, patrzy, czy leki prawidłowo działają, zbiera wywiad u innych osób i wie, czy te leki są zażywane albo czy nie trzeba ich zmienić.
Adriana Porowska od bezdomności woli mówić o „kryzysie bezdomności”, jak o czymś, co trzeba szybko zakończyć, usamodzielniając daną osobę, aby móc pomóc kolejnym. Misja podnajmuje osobom chcącym wyjść z bezdomności mieszkania treningowe.
Przy pensjonacie socjalnym św. Łazarza w Warszawie działa klub aktywizacji, który uczy m.in. tego, jak szukać pracy, jak korzystać z komputera i internetu. Jego mieszkańcy wykonują wszystkie prace w pensjonacie, działają także poza nim, m.in. pomagali w remoncie schroniska dla zwierząt.
Kilkakrotnie szefowa Misji wzywała karetkę. Bo człowiek w stanie bezdomności jest także pogrążony w kryzysie psychicznym. Dlatego, jej zdaniem, prowadzenie takiego ośrodka wiąże się z ogromną odpowiedzialnością i nieustannym wychodzeniem z inicjatywą.
Wspomina, że wiele razy prosiła, namawiała, stawiała podopiecznym ultimatum, gdy inaczej się nie dało. Wszystko po to, aby dać danej osobie wsparcie.
- Każdy z nas, gdyby doświadczał takiej samotności, wykluczenia i poczucia zależności od innych, mógłby się załamać psychicznie. A to są uczucia, które stale towarzyszą osobom bezdomnym. Oczywiście, że nie można pewnych sytuacji przewidzieć. Ale także nie można oczekiwać, że taka osoba działa racjonalnie z naszego punktu widzenia, gdy odmawia przyjęcia danej pomocy, to uznać, że „skoro nie, to nie”.
Z drugiej strony, jak przyznaje Zbigniew Drążkowski, dyrektor Fundacji „Między Nami” i szef Emausa, czasami nawet najlepsze chęci nie pomogą, jeśli człowiek nie chce.
- Ale trzeba zrobić wszystko, aby chciał. Aby dojść do siebie, nadrobić to, co się straciło w bezdomności potrzeba około dwóch lat. Niektórzy po tym czasie się usamodzielniają, inni zostają, jeszcze inni odchodzą, zwykle wcześniej.
Zbigniew Drążkowski zajmuje się działalnością społeczną od ponad trzydziestu lat. Jedną z najpoważniejszych wad zinstytucjonalizowanej pomocy osobom bezdomnych jest, jego zdaniem, traktowanie takich ludzi z góry.
- Patrzenie z góry na osobę, która przychodzi po pomoc, przekreśla możliwość rzeczywistej współpracy. Kluczem jest partnerstwo, przekonałem się o tym przez te wszystkie lata. Nie mówię o sentymentach czy czułostkowości, bo trzeba umieć być twardym i stawiać granice. Ale bez wzajemnego zaufania nic nie osiągniemy. Władza z tytułu pełnionego stanowiska to za mało. Trzeba być blisko ludzi, którym chce się pomagać i mieć autorytet.
Model pomocy oferowanej przez Emaus opiera się na wspólnocie. Na odbudowywaniu więzi, które się zerwało, na uczeniu się na nowo funkcjonowania w relacjach z innymi, wychodzeniu naprzeciw różnym obowiązkom. We wspólnocie każdy pracuje.
Mieszkańcy wykonują prace domowe, angażują się w działalność dochodową, czyli zarabiają na utrzymanie. Wspólnota prowadzi sklep z używanymi rzeczami, które zbiera od mieszkańców Lublina i zakład produkcji urządzeń komunalnych (wykonuje np. ławki, bramy czy kosze) . Wspólnota ma też pizzerię „Allago by Ivo” blisko Zalewu Zemborzyckiego.
- Wszyscy mają zadania stosowne do tego, co potrafią, czasem tak, żeby się troszeczkę postarali. Mieć dom, swoje miejsce, gdzie można być w pełni sobą, pracę i rzeczy, za które się odpowiada, to coś fundamentalnie ważnego dla każdego człowieka. Tak naprawdę dopiero wtedy, gdy ma się gdzieś oparcie, można zacząć odbudowywać życie - i takim oparciem jesteśmy sami dla siebie, we wspólnocie - mówi Zbigniew Drążkowski.
Adriana Porowska dodaje: - Nasz ojciec Bogusław Paleczny mawiał, że w pomaganiu trzeba mieć dużo wyczucia, bo jest to wielka odpowiedzialność za człowieka. I ludzie są różni: jedni potrzebują wspólnoty, drudzy chcą jak najszybciej się usamodzielnić. A my, organizacje pozarządowe, nie jesteśmy urzędami, możemy robić dla innych wszystko, co nam tylko podpowiadają wyobraźnia i wrażliwość.
Imiona bohaterek zostały zmienione na ich prośbę.