Konrad Szymański: Kwestia relokacji to polityczna ślepota Unii
Widząc obraz często nieudanej koegzystencji wspólnot muzułmańskich ze społeczeństwami Zachodu, trudno się dziwić Polakom, że nie chcą powtarzać tych błędów - mówi Konrad Szymański, minister ds. europejskich.
Kiedy zaczną działać polskie korytarze humanitarne? Ile osób za ich pośrednictwem trafi do Polski?
W sprawie korytarzy humanitarnych nie ma żadnych decyzji. Przyglądamy się wszystkim formom pomocy i wybieramy tylko te, które nie przedstawiają jakichkolwiek wątpliwości dotyczących bezpieczeństwa oraz odpowiadają naszym możliwościom organizacyjnym. Nasza polityka wobec uchodźców nie może budzić też wątpliwości opinii publicznej. Prowadzenie polityki azylowej wbrew opinii publicznej przyniesie skutki odwrotne od pożądanych.
Jak określić polską politykę wobec migrantów? Czy strategia nierespektowania ustaleń szczytu UE jest uczciwa wobec europejskich partnerów?
Prowadzimy politykę ostrożną. Nie należymy do tych krajów, które muszą się dziś godzić na obniżony poziom bezpieczeństwa i nie chcemy należeć do grona takich krajów.
Wpuszczenie choć niewielkiej grupy migrantów wystawia nas na niebezpieczeństwo?
Relokacja to program pilotażowy ponadnarodowego zarządzania migracją. Jeśli zgodzimy się dziś, trudniej będzie podważać takie mechanizmy w przyszłości. Niekontrolowana migracja stwarza problemy bezpieczeństwa w oczywisty sposób. Gdyby było inaczej, UE nie zaczęłaby wzmacniać systemu kontroli ruchu ludzi na swoich granicach zewnętrznych na skutek kryzysu migracyjnego. Uczciwie zwracaliśmy uwagę na poważne błędy decyzji relokacyjnych. Są one nie tylko konfliktowe, ale i mało skuteczne. Nie rozwiązują problemu.
W tym miejscu pojawia się też kwestia solidarności europejskiej.
My angażujemy się wszędzie, gdzie to możliwe, mimo że ten kryzys nas nie dotyka bezpośrednio. Ponad 500 polskich pograniczników, ekspertów azylowych i policjantów było na misjach zagranicznych tylko w 2016 r. W tym roku będzie podobnie. Dodatkowo ustabilizowaliśmy sytuację agencji Frontex po ośmiu latach zaniedbań rządów PO-PSL. Ponad dwukrotnie podnieśliśmy wydatki na kwestie humanitarne. Gdyby do tego doliczyć składkę na tzw. fundusz turecki, polska kontrybucja humanitarna wzrosłaby ponad czterokrotnie w stosunku do roku 2015. To jest nasz wyraz solidarności europejskiej w sprawie kryzysu migracyjnego.
A odwracając perspektywę: jak Pan rozumie logikę, którą kieruje się UE, forsując rozdział migrantów pomiędzy kraje członkowskie?
Unia, a szczególnie Komisja Europejska, lubi biurokratyczne modele i algorytmy. To się sprawdza w sprawach technicznych, jednak kryzys migracyjny i polityka azylowa, szczególnie w tak masowej skali dotyka fundamentów - bezpieczeństwa i samego modelu społeczeństwa. Dlatego stosowanie tych biurokratycznych formułek jest tu tak nietrafione.
Widać, że Komisja kierowana przez Jean-Claude Junckera dużo chętniej angażuje się w działania o charakterze politycznym niż dawniej. Tym też była motywowana jej polityka względem migrantów?
Przewodniczący Juncker wywodzi się z samego jądra świata polityki. Polityczne doświadczenie i wyobraźnia to olbrzymia zaleta, ale może utrudniać właściwe kierowanie instytucją wykonawczą, jaką jest Komisja Europejska. Myślę, że to musi być spory kłopot dla Przewodniczącego Tuska, ponieważ to polityczne rozpychanie się KE odbywa się kosztem Rady Europejskiej. Wiele państw jest z tego niezadowolonych.
Czy w kwestii relokacji migrantów nie należy najpierw poczekać na werdykt Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości? Polska poparła skargę do niego złożoną przez Słowację i Węgry.
Uważamy, że Węgry i Słowacja zgłosiły wiele poważnych zarzutów wobec tej decyzji. Dlatego ich wsparliśmy przed Trybunałem. Ale bez względu na kwestie prawne, a także bez względu na podstawy traktatowe prowadzenia wspólnej polityki azylowej, uważamy, że jest to polityczna ślepota Unii.
Werdykt ma być przed wakacjami. Czy jeśli potwierdzi on, że koncepcja rozdziału migrantów jest zgodna z prawem, to Polska przyjmie wyznaczoną jej kwotę azylantów?
Ta decyzja ma znacznie głębszą wadę niż tylko wątpliwości prawne - jest oderwana od realiów społecznych poszczególnych krajów UE. Kraje członkowskie mają różne doświadczenia społeczne z migracją i to wpływa na ich społeczną zdolność przyjmowania ludzi z różnych stron świata. Polska z Bliskim Wschodem nie ma żadnych doświadczeń społecznych. Gdy do tego dołożymy obraz często bardzo nieudanej koegzystencji wspólnot muzułmańskich z tej części świata ze społeczeństwami Zachodu, trudno się dziwić Polakom, że nie chcą powtarzać tych błędów. Chcemy się uczyć na błędach Zachodu, nie je powtarzać.
Europa traci kontrolę nad własnym losem
Minister Mariusz Błaszczak powiedział, że Polska woli zapłacić kary niż przyjąć migrantów. Zapłacimy? Jak dużo?
Najlepiej byłoby tę sprawę zamknąć w momencie, kiedy decyzja we wrześniu 2017 roku wygaśnie. Nie ma sensu tego sporu ciągnąć. Przynosi on nieproporcjonalne koszty polityczne. Ale jeśli Komisja będzie się tego domagała, jesteśmy gotowi bronić swoich racji w Trybunale. W pierwszym wyroku nie ma mowy o karach finansowych.
A pytając na poziomie najszerszym. Nie wydaje się Panu, że w Polsce kwestia migrantów zaszła zbyt daleko? W tym sensie, że dziś Polacy traktują ewentualny przyjazd niewielkiej grupy azylantów niemal jak plagi egipskie. Czy język, jakim operują politycy w tej sprawie, nie stał się zbyt brutalny?
Myślę, że Polacy mają przeczucie, że to oznaczałoby wejście na ścieżkę zachodniej polityki migracyjnej, która nie jest sukcesem. W każdej sprawie byłoby lepiej, gdyby język był jak najłagodniejszy. Ta sprawa ma wymiar ludzki i humanitarny i czasami niektórzy o tym zapominają. Ale tak zmienia się debata publiczna w Polsce w każdej dziedzinie. To polityce nie pomaga. Każda agresja politykę, jako sztukę zarządzania sporem, niszczy.
A wypływając na szersze wody. Dokąd, według Pana, zmierza Europa?
Najgorsze jest to, że Europa zamiast zmierzać gdziekolwiek, traci samą kontrolę nad własnym losem. Kryzys migracyjny na szerszym i poważniejszym tle fatalnej demografii podważył naszą kontrolę nad zmianami społecznymi. Tracimy poczucie kontroli nad własną przyszłością.
Mocna ocena sytuacji.
Ale realistyczna. Kryzys strefy euro podważył kontrolę nad naszym dobrobytem, a zmiany w handlu globalnym i awans nowych graczy podważa pozycję Europy na świecie w perspektywie najbliższych 20-30 lat. Ten uzasadniony niepokój to podglebie partii buntu po lewej i prawej stronie. Stajemy się przedmiotem globalnej polityki. To jest powód, dla którego przy wszystkich mankamentach powinniśmy ostrożnie planować wspólną europejską przyszłość.
Ostrożnie? Polska nie ma wspólnych planów z UE?
Wręcz przeciwnie. Europa powinna się trzymać razem bez względu na napięcia polityczne. Powinna przy tym ograniczać, a nie piętrzyć napięcia polityczne wśród państw. W szerszym planie one są nie tak ważne. Innej, niż ta trudna i niedoskonała, Europy nie mamy.
Jak wygrana Emmanuela Macrona i - niemal pewna - reelekcja Angeli Merkel zmienia układ sił w Europie? Kryzys polityczny ostatnich lat jest właśnie przełamywany?
Główna zaleta prezydenta Macrona to znacznie większa przewidywalność niż jego konkurentki z drugiej tury. Ale do wyjścia z kryzysu politycznego w UE droga daleka. Bezprecedensowy poziom nieufności wobec Europy pozostaje taki sam w wielu założycielskich krajach UE.
Wygrana Macrona zmieniła jednak ton, jakim opisuje się dziś Unię.
Doceniam znacznie większą skłonność nowego prezydenta Francji do podtrzymywania jedności Europy np. wobec Rosji. To głównie spełnienie oczekiwań Berlina. Ale ten sam - rzekomo proeuropejski - prezydent proponuje znaczący demontaż wspólnego rynku UE w sferach, gdzie Francja odnotowuje mniejszą konkurencyjność. To nie jest bardzo europejska odpowiedź. A więc ta kwestia nie jest tak jednoznaczna jak to sugeruje narracja o odbudowie euro-optymizmu. Problemy Europy są poważniejsze niż niepożądany wynik wyborów w jednym czy drugim kraju członkowskim.
Angela Merkel dalej myśli o Europie dwóch prędkości - jak wspomniała w lutym?
Te wszystkie pojęcia - dwie prędkości, wiele prędkości, zmienna geometria - są bardzo słabo zdefiniowane. Służą głównie potrzebom komunikacji, czasem symulacji planu. Pod tym względem przed UE stoi jeden poważny problem: utrzymanie jedności i skali, która pozwoli na odgrywanie roli globalnej przynajmniej w niektórych obszarach. Wszelkie teorie podziału nie rozwiązują żadnego europejskiego problemu. Prowadzą do osłabienia Europy.
Właściwie żaden kraj Europy Zachodniej nie jest zwolennikiem międzyrządowej metody zarządzania UE, czuć silną presję na to, by wzmocnić europejskie instytucje. Polska w obronie pierwszej metody jest niemal osamotniona. Jak przełamać ten impas?
To zależy jak na to spojrzeć. Awans Rady Europejskiej i tego, co Angela Merkel kiedyś nazwała metodą unijną, jest wzmocnieniem metody międzyrządowej. To nieoczekiwany skutek praktyki stosowania Traktatu Lizbońskiego. Deklaracje i obietnice często w Unii odbiegają od praktyki działania.
Czy Polska ma już gotowy projekt zmian traktatowych, o których władze kilkukrotnie wspominały?
Polska ma bardzo jasny pogląd na konieczne zmiany instytucjonalne. Chcemy lepszej legitymizacji i większej kontroli procesu integracji ze strony demokracji narodowych. Na przedstawianie projektów przyjdzie czas, kiedy stworzy się w Europie realna koniunktura na zmianę. Myślę, że może czekać nas przyspieszenie w tej sprawie. Ale dziś to na pewno nie jest czas na palenie inicjatyw za sprawą ich przedwczesnej prezentacji. Europa nie jest jeszcze gotowa.