Kręcę mastershota, czyli o trudach (i nudach) aktorstwa
Aktor filmowy to nie jest fajny zawód. Znajomi, którzy go wykonują, mówią, że jedyne, co daje im energię do przetrwania to BAROBUS, czyli stary autobus w którym jest bar/stołówka. Tak się jednak złożyło, że w przypadku mojego filmu barobusa nie było.
To co na ekranie wydaje się spektakularne, na planie filmowym jest dojmująco nudne i polega głównie na czekaniu. Przez pierwszą godzinę wszystkich interesuje, na co konkretnie, i są to zwykle: baterie, mikrofony, zadumy reżysera, który się wreszcie budzi i krzyczy „akcja”.
Ale nie ma żadnej akcji, bo wtedy ktoś mówi „chwileczkę!”. Potem już wszyscy przestają szeptać i pytać, skąd ta „chwileczka”, potem nawet nie wzdychają z rezygnacją - tylko popadają w stan kontrolowanej apatii, z której podrywają się na hasło „akcja” zupełnie jak małe roboty.
Mastershot to jest szczególna forma filmowa, polegająca na tym, że scenę kręci się z jednego ujęcia i jeżeli COKOLWIEK w ciągu kilkuminutowego TEJKA pójdzie nie tak, to trzeba wszystko zaczynać od początku.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień