Kresy. Jak mówi pani Lidia, tej dramatycznej nocy jakby jakaś jej część umarła
Jakie są pani Kresy? – pytamy Lidię Fiedorowicz z Gubina. - Piękne. I straszne… Zacznijmy od piękna. Okazałe domostwo na białej skale górującej nad dużą wsią Krasne. Wokół rozciągają się legendarne Miodobory, zwane także Tołtrami.
To najwyżej na Podolu wzniesione pasmo wzgórz uchodzące za najpiękniejszą część Podola i często określane mianem „Szwajcarii Podolskiej”. Wzdłuż ich wyniosłego grzbietu prowadzi droga stepowa ocieniona dębami tzw. szlak tatarski. Co i rusz pojawiają się skały wapienne o dziwacznych kształtach, przypominają ruiny starych zamczysk... Samo Krasne było najwyżej położone w powiecie skałackim i słynęło z sadów. Do dziś stoi tu cerkiew jednonawowa zbudowana w 1806 r. z fasadą barokową i kamiennymi figurami na szczycie...
Dziadek oprócz pieniędzy przywiózł wielki majątek. W skrzyni wielkiej jak stół znajdowały się futra i różne inne cenne rzeczy.
Siedem sklepów i... lody
- Wieś była duża, jakieś 900 kominów, rozciągnięta wzdłuż traktu prowadzącego z Kijowa do Tarnopola – wspomina pani Lidia. – Było siedem sklepów, dwa prowadzone przez katolików, pięć żydowskich. Ja najbardziej pamiętam sklep Maksa, z lodami. Ale proszę pana, co to były za lody, gdzie do nich tym dzisiejszym. Poza tym, jak z bratem Heniem wracaliśmy z tatą z kościółka, Żyd zawsze zwijał papier w taką tytkę i sypał pestek dyni…
Sielski dostatek
Rodzina pani Lidii mieszkała w Krasym od pokoleń, uchodziła za zamożną, ale nie tyle żyjąc z owoców ziemi, co za sprawą dziadka, Juliana Skibniowskiego, który pływał za ocean, dzięki czemu dokupił hektarów na tyle, że do codziennych zajęć w domu i na polu wynajmowano ludzi.
- Od tamtych czasów moja rodzina jest dziś rozsiana po świecie, w Argentynie, Paragwaju, w Stanach Zjednoczonych – opowiada gubinianka. – Zaczynali od produkcji motyk, a później pracowali w fabryce Forda w Detroit. Dziadek oprócz pieniędzy przywiózł wielki majątek. W skrzyni wielkiej jak stół znajdowały się futra i różne inne cenne rzeczy. Jednak dwójka pracujących u nas parobków podkopała się do komory. Wynieśli wszystko.
Rodzina z aspiracjami
Rodzina była, jak byśmy dziś powiedzieli, z aspiracjami. Nawet imię dostała po miejscowej dziedziczce, Oleńskiej. Wszyscy byli jak na owe czasy wykształceni, a w familii byli nawet urzędnicy. „Heniu, jak przyjdzie ciocia Żabska, pocałuj ją w rączkę, a ty Liduś dygnij ładnie” – słyszeli nieustannie. Babcia dzięki pieniądzom dziadka mogła być damą. W domu zakazywano mówienia po ukraińsku, a raczej po rusińsku. Co wcale proste nie było. Bo jakże to, najlepsza przyjaciółka, niemal siostra bliźniaczka, Janka mówiła przecież po rusińsku, a i familia nieco przypominała patchworkową kołdrę, gdzie Rusini przeplatali się z Polakami. Zgodnie ze statystyką w Krasnym 70 proc. mieszkańców stanowili Polacy, a 30 Ukraińcy, ale praktyka wyglądała całkiem inaczej.
Sąsiedzi zaczynali baczniej się sobie przyglądać, pojawiało się coraz więcej uzbrojonych ludzi. Później zaczęli znikać Polacy i coraz częściej dzieci słyszały mrożące krew w żyłach opowieści.
Szli za rodzicami
- Była zasada, że córki szły za matką, a synowie za ojcem – dopowiada pani Lidia. – Czyli jeśli ojciec był katolikiem, a mama prawosławna, synowie byli chrzczeni w kościele, a córki w cerkwi. I miało to konsekwencje przez całe życie, a i po śmierci. Jednak do pewnego czasu nie miało to większego znaczenia, Boże Narodzenie czy Wielkanoc obchodzono wspólnie, spowiadano się u prawosławnego duchownego, a w święta sąsiadów, czy krewnych innego wyznania, wstrzymywano się od prac w polu, czy obejściu, aby ich nie urazić. Dziadek Mikołaj był Rusinem, czyli siłą rzeczy moi wujkowie, czyli bracia mamy również. Z kolei tato Mikołaj Zagrodny, który był stolarzem, wywodził się z polskiej rodziny, nawiasem mówiąc bardzo patriotycznej.
Na tyle że gdy do Krasnego w Dniu Niepodległości zjechał marszałek Józef Piłsudski, to Henio deklamował wierszyk o smyku, a obok stała Lidzia. Do dziś słyszy wojskową orkiestrę i strzelającego w ognisku gałązki chrustu i widzi płomienie, a w ich blasku tańczące pary.
Wojna za wojną
Traktem, wokół którego rozsiadło się Krasne, przewalały się armie, przebiegał front. Było słychać spadające gdzieś na Skałat i Tarnopol bomby, na niebie czerwieniły się łuny. Przez rok chodziła do rosyjskiej szkoły, później do ochronki. Gdy po pierwszej klasie dostała świadectwo z wizerunkiem Stalina, ołówkiem kopiowym wydłubała generalissimusowi oczy. Nie zapomni przerażenia mamy, która bała się, że skończą na Syberii, jak wielu innych Polaków, chociażby kuzyn Ludwik Adamski, który był listonoszem. Świadectwo zostało zniszczone.
- Klap, klap, krok za krokiem z Heniem maszerowaliśmy do sióstr, do ochronki, mama jakiś placuszek nam wkładała do koszyczka – wspomina dzieciństwo pani Lidia. – Nie mogłam zrozumieć, dlaczego moja kuzynka Hania z nami nie chodzi. Nie chodziła, bo wujek Stefan był Rusinem. Najpierw była modlitwa, później spacer i zabawy „Chodzi lisek koło drogi” czy „Mam chusteczkę haftowaną”…
Jednak życie stawało się coraz mniej sielankowe i nawet nie za sprawą przewalających się armii. Sąsiedzi zaczynali baczniej się sobie przyglądać, pojawiało się coraz więcej uzbrojonych ludzi. Później zaczęli znikać Polacy i coraz częściej dzieci słyszały mrożące krew w żyłach opowieści. Codziennością stało się nocowanie w piwnicach, w stodołach, w stertach słomy. Był czas, że wszyscy pachnieli koprem, gdyż nocą chowali się w zagonie tej rośliny.
Pierwszy był krawiec
- Jako pierwszego zamordowano Siczewicza, krawca – mówi szeptem pani Fiedorowicz. – Związano go razem z żoną plecami. Rozpruto mu brzuch i kazano trzymać jelita. Później obcięto język, gdy krzyczał z bólu na całą wieś. Później obcięto uszy, nos, wydłubano oczy. Niemal każdej nocy ktoś ginął.
Jednak najgorsze miało przyjść nocą z 16 na 17 marca 1941 roku. Jednej nocy zamordowano 47 osób, w tym siedmioosobową rodzinę Karmazynów.
- Wieczorem przyszedł wujek Mikołaj, aby postanowić, gdzie tej nocy się schowamy – pani Lidii z trudem przychodzi mówienie. – A tu nagle słyszymy rąbanie okiennic u Karmazynów. Solidne były, ze sztabami, tato je zrobił na taki właśnie wypadek. Gdy wyrąbali okna, nawrzucali słomy, wrzucili granat i podpalili. Od wybuchu zginął siedmioletni Franio. Rodzina schroniła się na strychu. Później widziałam ułożone w rządku ciała, popalone, napuchnięte. Ludzi w szafach chowano, bo tato z robieniem trumien nie nadążał.
Ojciec Lidii zatrąbił, taki był umówiony sygnał na wypadek napadu. Ksiądz, zakonnice i kilku uzbrojonych ludzi schroniło się na poddaszu kościoła. Ostrzeliwali się, rzucali granaty. Napastnicy wycofali się, banderowcom starczyło odwagi tylko na mordowanie bezbronnych.
Mama nie zastanawiała się ani chwilę, wiedziała, że trzeba wyjechać, że dla nas nie ma życia w Krasnym, na Podolu, na całych Kresach.
Kryjówka w kamieniodołach
Dziewczynka wraz z mamą, bratem i starszą kuzynką Stasią schroniły się w piwnicy wujka Żabkowskiego, Rusina. W pewnym momencie przez okno zobaczyli chodzących wokół uzbrojonych banderowców.
- Rzuciłyśmy się do ucieczki, przez okno, potem przez ogród dziadka Andrzeja, obejście Szubrycha, Mosteckiego do tzw. kamieniodołów, czyli wielkich dziur pozostałych po kamieniołomie – wspomina gubinianka. – Za sobą słyszeliśmy strzały. Nieustannie modliłam się, moja kuzynka już myślała, że pomieszało mi się w głowie. Słyszeliśmy konie wydające niekońskie odgłosy, krowy ryczące, nawet kury i gęsi zdawały się wyć z bólu. Płonęły domy, Stasia zobaczyła, jak runął dach na domu jej brata. Nagle zapadła cisza. Po jakimś czasie usłyszałam niemal płaczliwy głos mojego taty „Liduś, kochane dziecko, gdzie jesteś, odezwij się”. Zerwałam się i rzuciłam w ramiona ojca…
Był trochę banderowcem
Jak mówi pani Lidia, nad jej rodziną czuwał chyba sam Pan Bóg. Z najbliższej rodziny zginął „tylko” dziadek. Także biegł, aby schronić się u Żabskiego, ale wcześniej chciał ukryć pierzyny. Nie dobiegł do bezpiecznego miejsca, został zastrzelony. A raczej postrzelony. Konał powoli, jęcząc z bólu, ale kryjący się po chatach sąsiedzi nie odważyli się mu pomóc. Jak podkreśla pani Lidia, wielu Ukraińców zachowało się bardzo w porządku, udzielali pomocy, ratowali polskich sąsiadów. Wujek Mikołaj, Rusin, gdy chciano, aby wstąpił do banderowskiej partyzantki, schował się w wykopanym specjalnie lochu. Ukrywał się miesiącami, a żona nie pisnęła o tym słowa nawet najbliższym. Ale już o innym ukraińskim krewnym gubinianka mówi, że „był trochę banderowcem”.
Gęsia skórka
Ojca pani Lidii powołano do wojska, walczył w II Armii, zginął dziesięć dni przed końcem wojny. Jak na ironię tuż obok umierał jego kuzyn, Józef, który walczył w amerykańskiej armii. Kilka dni przed śmiercią napisał list, w którym pisał o końcu wojny i jak cieszy się, że wreszcie zobaczy rodzinę.
- Mama nie zastanawiała się ani chwilę, wiedziała, że trzeba wyjechać, że dla nas nie ma życia w Krasnym, na Podolu, na całych Kresach – kończy gubinianka. – Inni żałowali majątku, ale mama mówiła, że życie jest najważniejsze. Już gdy wyjeżdżaliśmy, Ukraińcy odgrażali się, że „jak wy Polaczki będziecie jechali, to my was wybijemy”. Do Gubina dotarliśmy w kwietniu 1946 roku. Ale jeszcze długo nocą, czy na odgłos dalekich nawet wystrzałów, chowałam się pod łóżko. Jednak tak naprawdę to jakaś część mnie ciągle jeszcze tkwi w tej strasznej marcowej nocy. Słyszę ryk zwierząt, krzyki i jęki bólu ludzi, czuję swąd tlących się jeszcze zgliszcz, zapach ciepłej krwi Karmazynów… To we mnie pewnie już zostanie. Gdy pojechałam tam w 1968 roku, miałam przez cały czas gęsią skórkę, a do dziś strach wywołuje we mnie język ukraiński.