„Kujawiak” w mętnej wodzie
No i huknęło. Musiały minąć ponad 4 lata od naszych publikacji w sprawie kłopotów SKOK „Kujawiak”, żeby historia włocławskiej kasy dobiegła końca.
A przecież już wówczas wiadomo było, że zbyt duża część wierzytelności jest przeterminowana. Organem kontrolnym wobec SKOK-ów była wtedy Krajowa Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa. Trzeba przyznać, że KSKOK zwracała już wówczas uwagę na niegospodarność we Włocławku, ale miała ograniczone możliwości (i chęci?). Skądinąd prezes „Kujawiaka” (były behapowiec z Anwilu) potrafił przedstawić się otoczeniu jako wojownik o zachowanie niezależności swojej kasy wobec prób przejęcia jej przez dominujący SKOK „Stefczyka” (mający największe wpływy w KSKOK). Dopiero Komisja Nadzoru Finansowego (ta niestety nadzoruje SKOK-i dopiero od końca 2012 roku) nazwała rzeczy po imieniu. Wniosek o upadłość trafił do sądu. Nadal otwarte pozostaje natomiast pytanie, jak to możliwe, że rada nadzorcza „Kujawiaka” przez lata udzielała pokornie absolutorium prezesowi?
Spółdzielnie pożyczkowe na nasze tereny dotarły z Austrii, gdzie niejaki pan Raiffaisen rozpropagował je jako antidotum na powszechną niechęć banków do udzielania kredytów chłopom. Jeśli przed wojną hasło „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” z czymkolwiek się ludziom kojarzyło, to przede wszystkim właśnie z kasami Stefczyka. Idea sprawdziła się w II RP znakomicie. Dlaczego zgrzyta w III RP? Po pierwsze dlatego, że nowe SKOK-i nie powstały jako spontaniczne inicjatywy lokalnych środowisk. Od początku były zbyt blisko polityki, za daleko od ludzi. Po drugie - miały być małe i lokalne, a rychło stały się wielkie i - co za tym idzie - trudne do kontrolowania przez spółdzielców. Wiele polskich spółdzielni to mętna woda, w której karmią się bez kontroli grube ryby. Piękna idea znowu trafiła na bruk. Spółdzielczość wymaga zaufania, a tego u nas jak na lekarstwo.