Latałem szybowcem
Kolega zabrał mnie na przelotkę dwuosobowym szybowcem. Myślałem, że szybowiec powoli płynie po niebie, jak po oceanie - bez czasu, nad ziemskimi problemami. Nie. Już podczas startu z trawiastego lotniska myślałem, że ta klaustrofobiczna puszka zaraz pęknie, moje zęby wryją się w ziemie i umrzemy.
Potem było jak w rejsowym samolocie podczas wznoszenia, czyli nieprzyjemnie, jak to prawie każdy zna, z tym, że szybciej i w kółko. Lina od samolotu, który nas holował odczepiła się i dostałem zawrotów głowy w tzw. kominie, bo tak się właśnie szybowce wznoszą, w niekończącej się kilometrowej spirali. Na górze było wspaniale i pomyślałem, że tak, jak dyrygent może ogarnąć „z lotu ptaka” całą partyturę godzinnej symfonii na raz, tak ja mogę widzieć jednocześnie Kraków i Kielce.
Zaraz zaczęły się jednak akrobacje. Najpierw „winda” czyli nurkowanie dziobem w dół w tempie 200 km na godzinę tylko po to, żeby kilkaset metrów niżej z rozsadzającym łbem wybić się z powrotem w górę. Poczułem się tak, jakbym duszkiem wypił zero-siedem wódki. Odtąd zaczęła się walka o godność: po każdym korkociągu czy beczce miałem ochotę sapać i wzdychać, jednak moja męska duma zmuszała mnie, żebym to robił ukradkiem, przez nos, chyłkiem, że niby wszystko ok.
W końcu kolega łaskawie zapytał, czy robimy jeszcze rundkę czy lądujemy, na co ja pokerowo wybełkotałem „jak chcesz”. Na szczęście od razu wylądował, bo uwierzcie - czyszczenie na słońcu kokpitu z własnych wymiocin nie jest wymarzonym sposobem na spędzanie urlopu.