W latach sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych ub. wieku, zanim na ulicach pojawiły się polskie fiaty, a później „maluchy”, kupno samochodu pozostawało poza zasięgiem większości obywateli PRL. Chyba żeby dało się coś „zakombinować”…
Posiadanie własnych czterech kółek należało do największych marzeń Polaków w czasach PRL. Tylko nielicznych stać było na nie, a - co gorsza - ich zakup wcale nie był prosty. Nabywało się je za gotówkę po dłuższym oczekiwaniu i odkładaniu pieniędzy na tzw. książeczkę samochodową, szybciej można było wejść w ich posiadanie na tzw. asygnatę bądź talon - dostępne jednak tylko dla „swoich”. Wiele aut, przeważnie wysłużonych, nabywano z drugiej ręki za sumy przyprawiające zwykłych Kowalskich o ból głowy.
Nagła kontrola
Nie można było się dziwić, że nie brakowało osób, które stosowały najróżniejsze kombinacje, przeważnie łamiąc obowiązujące prawo, byle tylko wejść w posiadanie syren, warszaw, moskwiczów, trabantów, skód czy wartburgów.
Na tej miłości rodaków postanowił się wzbogacić Kazimierz K., urzędnik z Bydgoszczy, kiedy skierowany został do pracy w charakterze inspektora transportu w Wojewódzkim Zrzeszeniu Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej w Bydgoszczy. Był wówczas rok 1966.
Przeczytaj dalszą część artykułu
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień