Litwa, Łotwa, Estonia. Gawarisz pa ruski? Poczujesz się jak u siebie
Jadąc przez kraje bałtyckie, zwykle prostymi jak drut drogami, człowiek mimowolnie porównuje widoki z obrazkami znad Wisły. Drugiego takiego miejsca w Europie chyba nie ma. Wszystko tam jest lepsze, albo gorsze niż u nas. Prawie nigdy takie samo.
Już pierwsze chwile po wjeździe na Litwę przekreśliły wszystko lub prawie wszystko, co blogerzy-podróżnicy pisali o drogach w tym kraju. Miało być wygodnie i przede wszystkim pusto, a tu Litwa przywitała nas na granicy półtorakilometrowymym korkiem spowodowanym remontem króciutkiego kawałka asfaltu. Po dwóch tygodniach jeżdżenia po Litwie, Łotwie i Estonii widok drogowców paraliżujących całkowicie ruch (i remontujących w godzinach szczytu naprawdę krótkie fragmenty) nie był dla nas niczym szczególnym. Narzekamy na naszych drogowców? Żarty jakieś...
Dwupasmowa droga z Suwałk do Kowna była rzeczywiście dobrej jakości, czasem nawet luksusowej, ale liczba tirów na kilometr przekraczała przyzwoite wartości.
Zła sława litewskich i łotewskich kierowców ciężarówek rozpłynęła się jednak jak piękne obłoki na miejscowym niebie. Na Litwie jeździ się jak po spożyciu środków uspokajających. Pod tym względem Litwini przypominają Belgów. W większości ekstremalnie trzymają się przepisów. Pewnie pomagają im w tym liczne patrole policyjne na drogach, które potrafią ponoć przysolić niezły mandat.
Wjeżdżaliśmy do kraju, który jest w Unii. Z tego powodu (jak się okazało - niesłusznie) oczekiwaliśmy, że po angielsku dogadamy się bez problemu, ewentualnie także po polsku.
Kowno - miasto, które miało być nudne, a okazało się przeurocze - przygotowało nam straszną zmyłkę. Najpierw pani w informacji turystycznej perfekcyjnym angielskim wskazała nam najważniejsze punkty miasta, potem kelnerka w restauracji obsłużyła nas bez problemu także po angielsku.
Stolice krajów strefy euro zaprezentowały się w stylu zachodnim, na osiedlach nie udało się zatrzeć śladów komunizmu
Zaskoczenie przyszło w Kłajpedzie, mieście portowym, trzecim co do wielkości, a drugim co do bogactwa na Litwie. Takim oknie na świat dla Litwinów. Większość napotkanych osób dawało nam jasno do zrozumienia, że jedynym międzynarodowym językiem jest tu rosyjski. Gospodarz wynajętego przez nas mieszkania leciał Puszkinem, w sklepie, w porcie, na straganach - wszędzie rosyjski. Dla osób, które po raz pierwszy - jak my - odwiedzają Litwę, ta powszechność rosyjskiego - mimo że historycznie uzasadniona - była sporym zaskoczeniem.
Kilka noclegów na osiedlu z wielkiej płyty w Kłajpedzie skłoniło nas do porównań z naszymi blokowiskami. Mieliśmy wrażenie, że trafiliśmy tam do Polski lat 90. Zniszczone chodniki, metalowe, pordzewiałe place zabaw, w większości szarobure elewacje, gołe ściany z dobrze znanych betonowych płyt, czasami pękające, okropne balkony, każdy w innym kolorze, zabudowywane oknami, często zagracone, sprawiały, że nie była to miła podróż w czasie.
W samym mieszkaniu - skądinąd czystym i umeblowanym bez zarzutu - podłoga nie trzymała poziomu, a sufit gospodarze zabudowali panelami, chyba żeby ukryć nierówności. Z pewną podejrzliwością korzystaliśmy też ze stękającej, klaustrofobicznej windy. Okazało się, że budowlańcy w komunie wszędzie byli tacy sami.
Z kolei centrum nadmorskiej Kłajpedy to miejsce europejskie ze wszech miar, z doskonałymi barami i restauracjami. Najwięcej turystów mówiło tam oczywiście po rosyjsku. Podobnie na wybrzeżu Mierzei Kurońskiej, którą od starego centrum dzieli kilkuminutowa podróż promem.
Tamtejsze bałtyckie plaże są piękne. Szerokie, czyste, z bardzo łagodnym wejściem do morza i co najważniejsze - puste, nawet w „upalne” litewskie lata. Temperatura 27 stopni Celsjusza, a na plaży w pobliżu przepięknej miejscowości Nida odpoczywa kilkadziesiąt osób. Żadnych parawanów. Słychać krzyk mew, łagodny plusk fal. Atmosfera jak w polskich filmach kręconych nad Bałtykiem w latach 60.
Kłajpeda zauroczyła nas także niewielkim delfinarium z fantastycznym pokazem umiejętności tych ssaków. Bilet na show dla 4-osobowej rodziny kosztował ok. 30 euro.
Litwa przykuła naszą uwagę także na Górze Krzyży. Miejscu, gdzie wierni od powstania styczniowego przynoszą krzyże w przeróżnych intencjach. Szacuje się, że może ich być i 150 tysięcy. Przyciągają kolejnych wierzących, ale i turystów, dla których to taka sama jak każda inna okazja do zrobienia selfie.
Morza szum, parawanów brak
O Łotwie wiedzieliśmy przed wyjazdem chyba najmniej. Dobrze, że Łotyszka Jelena Ostapenko wygrała w tym roku tenisowy turniej na kortach Rolanda Garrosa, bo nawet nie bylibyśmy w stanie wymienić jednego znanego sportowca z tego kraju. Nie mówiąc już o aktorze czy piosenkarzu.
W Kłajpedzie Rosjanie stanowili 20 procent mieszkańców. W Rydze także stanowili drugą pod względem wielkości siłę - podczas gdy Łotyszy jest ponad 42 procent, to Rosjan niemal 40 procent.
Na osiedlu (także postkomunistycznym), gdzie mieszkaliśmy, język łotewski słyszeliśmy tylko w radiu. Prostsze chodniki nie zrekompensowały ponurego wrażenia klatki schodowej, która byłaby idealnym tłem filmowym do przesłuchań. Wszystkie drzwi do mieszkań na parterze pokryte były blachą, a wąziutkie wejście do windy jeszcze bardziej odstręczające niż w Kłajpedzie.
Ryga - stolica Łotyszów - jest miastem przepięknym, z urodą portowych miejscowości północnej Europy.
Wysokie średniowieczne kamienice, wąskie uliczki, strzeliste wieże kościołów przyciągają wieczorami międzynarodowe towarzystwo. O ile w dzień miasto wydaje się opanowane przez Rosjan, o tyle wieczorem słychać tam wszystkie języki świata (także polski). Po zmroku wszystko przypomina Zachód: pełne ludzi, ukwiecone letnie restauracje, z muzyką graną na żywo, pękające w szwach drogie puby i tańsze bary, gdzie do późnej nocy za parę euro można zjeść porcję wyśmienitych pielmieni (pierożków gotowanych z nadzieniem mięsnym lub warzywnym albo z serowym - smażonych w głębokim tłuszczu).
Ryga kojarzyć nam się będzie także z koszmarnymi korkami bez względu na dzień tygodnia. A tylko kilkanaście kilometrów dzieli stolicę Łotwy od zupełnie innego świata: Jurmały - ulubionego przed laty kurortu Leonida Breżniewa i całej „robotniczo-chłopskiej” śmietanki ZSRR. Ponad 30 kilometrów nadbałtyckich plaż, szerokich jak boisko do piłki nożnej, z piaskiem białym, osiadającym na kocu jak pył. Morze w Jurmali jest wyjątkowo płytkie, a dzięki temu bardzo ciepłe. To doskonałe, bezpieczne miejsce dla rodzin z małymi dziećmi. Rosjanie nadal ten kurort szczerze kochają. Od połowy lipca do połowy sierpnia okupują tamtejsze ośrodki, w tym luksusowe apartamenty.
Trudno powiedzieć, czy ceny są tam stałe, czy w wakacje windowane - ale za dwie gałki lodów sprzedawanych z wózka na chodniku trzeba było zapłacić ponad 20 zł. W restauracjach ceny były wyższe niż na starym mieście w Rydze, a plaże pełne bogatych i pięknych Rosjanek, do których kelnerzy biegali ze zmrożonymi butelkami szampana. Bogactwo samej Jurmali widać już przy wjeździe - kwiatami przyozdobione są tam nawet słupy oświetleniowe wzdłuż drogi dojazdowej.
Mimo tego szpanu, jaguarów i ferrari zaparkowanych na ulicach, wypoczynek na plaży odbywa się na starych zasadach: nie ma tabletów, nie gada się przez komórki, ludzie czwórkami brodzą po łydki w wodzie i rozmawiają. Łatwiej znaleźć tam rodzinę z latawcem niż wariata z komórką na kijku. My byliśmy jedyni w zasięgu wzroku, którzy fotografowali na plaży.
Sama Łotwa z okna samochodu nie urzeka. Jak okiem sięgnąć ciągną się płaskie pola, wzdłuż dróg niewiele jest miejscowości i zabudowań. Inaczej Litwa. Jej krajobrazy są nie tyle efektowne, co bardzo sielskie: zagajnik, malowniczy dom, łąki, jak pisał wieszcz, „szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnione”. Jakby nad tym wszystkim popracował markowy architekt krajobrazu.
Tallinn przyciąga cały świat
Z tego powodu wjazd do Estonii to była zupełnie inna para kaloszy. Po pierwsze - drogi: są znacznie lepsze, dwupasmówki szerokie, a na nich kierowcy porządniejsi od tych na Łotwie, ale trochę bardziej nerwowi od tych litewskich. Wiele tras prowadzi przez lasy, w których ni stąd, ni zowąd pojawiają się przystanki (gdzieś w pobliżu muszą być jakieś siedliska). Ukłonem w stronę kierowców są równiutko wycięte, sięgające po kilkanaście metrów w stronę lasu pobocza. Dzięki temu dziką zwierzynę zdecydowanie łatwiej zauważyć z wyprzedzeniem.
Estonia to już północ Europy (w czerwcu są tam białe noce). Przyroda jest więc też północna. Lasy wydają się gęstsze i piękniejsze, a zieleń bardziej zielona. Na znakach drogowych ostrzegających przed leśną zwierzyną zamiast jeleni pojawiają się łosie. Podobne znaki wymalowane są też w niektórych miejscach na asfalcie.
Tallinn - stolica państwa - uchodzi za najbardziej średniowieczne miasto regionu. I pewnie z tego powodu przyciąga turystów z całego świata. Wąskie, kilkusetletnie, kamienne uliczki uginają się pod ciężarem jeszcze starszych kamienic. Nic więc dziwnego, że tłumy turystów szturmują tam bary, restauracje i kluby. Ceny w Estonii są wyższe w porównaniu z Łotwą i Litwą. Jeśli puszka popularnego piwa kosztuje w Wilnie 75 eurocentów, to w Tallinnie - 1,10 euro. To samo piwo w niedalekich Helsinkach kosztuje 2,10 euro. Między innymi dlatego Finowie masowo przyjeżdżają do stolicy Estonii. Ponoć Estończycy nazywają swoich północnych sąsiadów „czworonożnymi przyjaciółmi”.
Kwintesencją romantycznego wybrzeża była plaża w Parnawie, estońskiej stolicy lata. W połowie sierpnia sezon dobiegał końca, a chłodna bryza pozwalała odróżnić ciepłe kluchy od dzielnych pływaków.
Estonia podbiła też nasze podniebienia zupami, gęstymi i smakowitymi: solijanką z mięsem, oliwkami i kiszonymi ogórkami, doprawianą cytryną czy boszczem z czerwonych buraków ze skwarkami. W lokalnym barze w centrum handlowym w Parnawie parująca miska takiego smakołyku kosztowała zaledwie 2 euro.
Wilno. Do zobaczenia
Jadąc do państw nadbałtyckich, zakładaliśmy, że rodzinny konkurs na najpiękniejsze miasto wyprawy w cuglach wygra średniowieczny Tallinn.
Na deser zostawiliśmy sobie Wilno i (cytując komentatora sportowego Tomasza Hajto) okazało się „truskawką na torcie”. Urzekło nas już pierwszego wieczora - rozświetlonymi uliczkami, niektórymi tłumnymi, niektórymi opustoszałymi. Rankiem, przed najazdem turystów, okazało się jeszcze cudowniejsze. Tam, gdzie w nocy balował tłum przy stolikach, wszystko było wysprzątane i opustoszałe, a kroki niosły się echem po bruku. Przeciskanie się w ciągu dnia pośród rzesz mówiących w różnych obcych językach ludzi także nie pozbawione było uroku. Miało się wrażenie, że najwięcej wśród nich było Polaków.
Śladów polskości pozostał w stolicy Litwy ogrom: klasztor Bazylianów, w którym więziono Adama Mickiewicza i rozgrywa akcja III części „Dziadów”, Ostra Brama, o której wieszcz pisał w inwokacji w„Panu Tadeuszu”, wreszcie wyjątkowy, tonący w zieleni cmentarz na Rossie, na którym spoczywają prochy matki i krewnych Piłsudskiego oraz serce marszałka, są tablice Gałczyńskiego i Miłosza „na ścianie literatów” w Zaułku Literackim (Gałczyński mieszkał z żoną w dzielnicy Zarzecze, Miłosz podobnie jak Słowacki spędził w tym mieście swoją młodość; ukończył tu gimnazjum i studia na uniwersytecie, debiutował literacko, pracował w radiu).
Dwie doby spędzone w Wilnie zakończyły się z poczuciem ogromnego niedosytu. Nie pozostało nic innego, jak powiedzieć sobie „do zobaczenia”.