Ludzie Roku Gazety Krakowskiej. Marta Sawicka: Jeżeli ktoś do mnie puka i czegoś potrzebuje, nie odmawiam
Pomoc charytatywna. Nie umie przejść obojętnie wobec problemów innych. Nakarmi ich we własnym mieszkaniu, wesprze słowem i czynem. Poznajcie niezwykłą krakowiankę - Martę Sawicką. O takich jak ona mówi się: święci.
Powiedziała pani, że w tym czasie kuchnia jest potrzebna szczególnie.
Przez tę pandemię ubodzy mają spore trudności. W niektórych punktach charytatywnych zmieniono zasady wydawania posiłków, nie wszyscy potrafią się do nich dostosować i potem część im przepada. Więc staram się, by każdy miał to zaopatrzenie -jeśli nie w postaci ciepłego obiadu, to przynajmniej suchego prowiantu.
Potrzebujący pukają teraz dużo częściej?
Zwłaszcza bezdomnych mi przybyło. Ale nie ukrywam, że sama też musiałam zmienić sposób wydawania posiłków. Dawniej wszyscy wchodzili do mieszkania gdzie razem z osobami, które mi pomagają,nalewałam im zupę albo wydawałam posiłek do domu. Ten, kto przyszedł, mógł dostać coś ciepłego na miejscu lub zabrać ze sobą. Teraz umawiam się na konkretny dzień i godzinę. Wynosimy obiad i paczkę suchego prowiantu na dół, tak żeby w mieszkaniu unikać bezpośredniego kontaktu z innymi.
W tym roku mija 40 lat od pierwszego posiłku wydanego z kuchni sióstr Sawickich.
No cóż, długi to czas... Różnie bywało. Kiedy przez 30 lat prowadziłam kuchnię razem z siostrą, było nieco łatwiej. Przez długi czas pomagałam jej w codziennych obowiązkach, tylko tyle. Obie jeszcze pracowałyśmy. Ona wspierała potrzebujących i kuchnię duchowo, ja zajmowałam się bardziej przyziemnymi sprawami.
Wróćmy do samego początku.
To było zimą 1980 roku. Siostra spotkała starszą kobietę wracającą z menażkami z pobliskiej jadłodajni. Zobaczyła, że opiera się o samochody zaparkowane wzdłuż ulicy i postanowiła do niej podejść. Kobieta miała złamaną rękę, a Teresa zaproponowała, że jej pomoże. Zaniosła menażki do jej domu i obiecała, że przez kolejne dni będzie ją odwiedzać. Kiedy po pracy nie zdążała odbierać posiłków ze stołówki, gotowała sama. I tak zostało.Siostra od zawsze bardzo lgnęła do potrzebujących. Od dziecka się tym interesowała.
Co znaczy,że lgnęła?
Zawsze znajdywała w tych ludziach osoby potrzebujące wsparcia, nie tylko materialnego, ale teżduchowego. Odnajdywaław nich - no,mogę powiedzieć -Boga. Jeszcze jako dzieci wyjeżdżałyśmy pod Kielce do naszej cioci. Tam, na wsi, wiele było takich starszych, ubogich osób. Ona, jako 12-letnia dziewczynka podkradała z kuchni kromki chleba, ale biegła nie do swoich rówieśników, tylko właśnie do tych najstarszych ludzi. Potem, choć skończyła rusycystykę, marzyła o zostaniu lekarzem, chirurgiem. Opatrywała rany bezdomnych, którzy do nas przychodzili.
A pani? Myślała pani o życiu, które jest przede wszystkimdla innych?
Były też inne plany. Myślałam, że może założę rodzinę, ale odeszli rodzice, odeszła babcia, zostałyśmy same. Pracowałyśmy. Siostra była nauczycielką, ja po studiach ekonomicznych pracowałam w biurze. Całkiem zajęłam się pomocą domową, kiedy w 1990 roku odeszłam z pracy. Ale jednak najpierw w prowadzeniu kuchni kierowałam się miłością do siostry, dla niej to robiłam. Pomagałam, gdy podupadała na zdrowiu. A potem przerodziło się to w coś jeszcze. Już sobie nie wyobrażałam innego życia - tylko takie właśnie, w pomocy.Kiedy odeszła, zostałam z tym sama.
Nie było wątpliwości?
Były. Po śmierci siostry miałam dylemat, czy dam radę, czy nie powinnam zrezygnować z tej działalności. Ale popatrzyłam na te trzydzieści lat jak na lekcję. Że przez ten czas, kiedy razem z siostrą pracowałam, zdobywałam potrzebne środki, poznawałam ludzi, rozmawiałam z nimi, Pan Bóg przygotowywał mnie do tej roli. I pomyślałam: co ja dla własnego egoizmu, dla własnego „ja”, będę w takim razie robić? Gdybym dla wygody zrezygnowała z pomocy ludziom, mając już doświadczenie i wiedzę jak to robić, wtedy bym zdradziła. I zaczęłam gotować z własnej inicjatywy.
Jaka jest cena takiego poświęcenia?
Ja wiem, czy jakaś cena jest? Dla mnie w tej chwili to rzecz naturalna, normalna. Nie zastanawiam się nad jakimś poświęceniem. Mogę, to zrobię.
Podobno jest pani dla niektórych spowiedniczką.
Rozmawiamy. Jeśli ktoś mi się z czegoś zwierzy, ma jakiś problem, taki czy inny, mniejszy czy większy, staram się albo po prostu wysłuchać,porozmawiać, albo - jeśli jestem w stanie -to także pomóc, coś załatwić.
Opowie pani o tych spotkaniach?
Na mojej drodze często pojawiają się osoby, które nie potrafią się odnaleźć w obecnej rzeczywistości. Nieraz trzeba tak kawałek po kawałku pokazywać, co powinny w danej sytuacji zrobić, jak rozwiązać problem albo zorganizować sobie dzień. Czasem są to chaotyczne, a przez to pogubione osoby. Inni opowiadają o swoich chorobach, o chorobach dzieci, problemach z kupowaniem leków, realizacją recept. Często też w ten sposób pomagam, że kupuję te lekarstwa. Jak nie mam pieniędzy w danym momencie, to pożyczam. Jeszcze się tak nie zdarzyło, żebym tych pieniędzy nie oddała.Dlatego tak śmiało o nie proszę.
To już nie są anonimowe osoby.
Nie, nie są już mi obce. Nawet ci bezdomni, bo nieraz zdarza się, że po dwóch, trzech latach znów przychodzą i mówią, gdzie byli, co działo się w tym czasie. Czasem trafiają do więzienia albo przeciwnie -ich sytuacja poprawia się na chwilę, a potem znów lądują na ulicy. Niektórzy potrzebują tylko rozmowy. Opowiadają o życiu, tłumaczą, jak znaleźli się w takiej sytuacji, co spowodowało ich problemy.Mówią o błędach, które rzutowały na ich całe życie. A czasem to po prostu małżeńskie kłótnie.
Wchodzi pani w wiele ról naraz.
Wchodzę, bo wie pani, trudno tak zamilknąć.Ktoś mógłby powiedzieć: e, będę sobie zawracać głowę kłopotami innych. Ale w pewnym sensie ich problemy życiowe stają się moimi problemami. Nie umiem przejść obok tego obojętnie. Teraz, w czasie pandemii, częściej rozmawiamy telefonicznie. Ale za każdym razem, kiedy się udaje jakoś pomóc, to jest też radość.
Spotkanie, do którego wraca pani myślami?
Wiele ich jest. Najbardziej mi utkwiła w pamięci 94-latka, której dałam opiekę. Pomieszkiwała u nas aż do śmierci w 2017 roku. Była chora, niepełnosprawna, po operacji kręgosłupa. Poznałyśmy się przez siostrę. Stała się domownikiem, naszą babcią-tak można powiedzieć.
Dały panie nie tylko posiłek, nie tylko rozmowę, pomoc, ale także mieszkanie?
Dlaczego nie? Wcześniej pomagałyśmy kobiecie, która potrzebowała ciągłej opieki. Łatwiej było się zatroszczyć o starszego człowieka we własnym domu, niż codziennie dojeżdżać albozostawać na noc, i prowadzić jeszcze kuchnię.Inna pani miała potrzebę codziennej spowiedzi i przyjmowania komunii świętej, więc jeździłyśmy z nią każdego dnia do kościoła. I tak zaczęła się nasza znajomość z dominikanami, którzy przyjmowali nas cierpliwie. W pewnym momencie bracia zaczęli do nas przychodzić z komunią, a potem, kiedy widzieli, że brakuje nam pieniędzy na kuchnię, organizować kwesty.
Jednak wcześniej, żeby się utrzymać, sprzedały panie pamiątki, obrazy, biżuterię.
Trzeba było jakoś uzupełnić ten budżet. Kiedy pracowałyśmy, wystarczały pensje. Później było coraz trudniej. A jednak miałyśmy i sama nadal mam to przekonanie, że jeżeli ktoś do mnie puka i czegoś potrzebuje, to nie mogę mu odmówić. Czasem otwieram drzwi, witam się i na tym kończy się rozmowa. Ale jeśli bym tego nie zrobiła, męczyłoby mnie poczucie winy.Dlatego niektórzy już nawet dziwią się, nie zastając mnie w domu. Nawet jeśli gdzieś wychodzę, ciągle dzwoni telefon.
Nie daje sobie pani ani chwili na urlop.
Ostatnio na wakacjach byłam w 90. roku.
Ci, którzy do pani przychodzą, czerpią siłę dzięki pani posiłkom. Skąd pani ma na to wszystko energię?
Z własnych sił to by było niemożliwe. Niczego bym nie ruszyła bez wsparcia św. Józefa. Codziennie wysyłam do niego telegram. To znaczy modlitwę, tak zatytułowaną: telegram do św. Józefa. Mówię o tym, czego brakuje, modlę się o wsparcie. Odkąd nie żyje siostra, zwracam się też do niej. Zresztą to nie jest nasza kuchnia. Zawsze byłyśmy narzędziem. I czasami czuję, że nie mam na to wpływu, a rzeczy dzieją się same: nieraz czegoś brakuje, albo nie mam już żadnych środków. I ktoś zupełnie mi nieznany zadzwoni, zapuka, coś przyniesie. Nie zostaję tak całkiem sama.