Marcin Kydryński: Uciekam przed ludźmi, którzy nie mają wątpliwości
Uciekam do Lizbony, do Afryki i na swoją farmę, gdzie nie mam kontaktu ze światem, żeby pewnych twarzy nie oglądać i nie słuchać tych butnych, aroganckich głosów, pozbawionych wątpliwości - mówi Marcin Kydryński.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, kiedy otworzyłam Pana książkę „Muzyka moich ulic Lizbona” to trzy motta, jakimi Pan tę swoją literacko-fotograficzną opowieść opatrzył.
Miło, że pani to zauważyła, nikt o nigdy nie pyta. Ani jedna osoba nie zagadnęła o motto do książki „Biel”, a ono jest tak ważne, że właściwie można by na nim poprzestać. Kolejnych 700 stron to przecież tylko opis „okaleczonego świata”, pióra zgubionego przez drozda, wędrówki wstążki światła. Cieszę się więc, że sięgnęła pani do mott z książki lizbońskiej, bo też są istotne.
To cytaty Czesława Miłosza, Fernanda Pessoa i Ryszarda Kapuścińskiego. Łączy je jeden motyw: przemijanie.
Niekoniecznie. Pierwsze motto, Miłosza, przypomina nam, cytując mistrza, „abyśmy byli uważni i w każdej chwili wdzięczni, świętujący wszelkie istnienie”. To dla mnie najważniejsze przykazanie - odczuwania szczęścia z drobnych, codziennych doświadczeń. Do nich należy, i tu sięgnijmy do motta drugiego - światło. Pessoa pisze, jak to życie mijające mu pod słonecznym niebem jest szczęśliwe i jak światło jest dla niego pocieszeniem. Wreszcie motto trzecie, w którym Kapuściński mówi, że przeszłość nie istnieje, są tylko jej rozmaite wersje. Fotografowałem i opisywałem Lizbonę przez kilkaset dni. Dwa lata. Człowiek, który porwałby się na to zadanie dokładnie w tym samym czasie, opowiedziałby kompletnie inną historię, zrobiłby inne fotografie. To ważne w kontekście tego, co ja w ogóle myślę o fotografii. Powinna być, w moim pojęciu, skrajnie subiektywna. Powinna być znakiem jakości, własnym narzeczem fotografa. Nie istnieje coś takiego jak rzeczywistość obiektywna. Wybieramy sobie jej fragmenty, porządkujemy chaos dookoła nas, układamy z niego harmonię, ale każdy z nas układa odmienną.
Zdjęcia nieudane, tekst raczej do niczego nie podobny - pisze Pan, przewrotnie uprzedzając przyszłe recenzje książki „Muzyka moich ulic Lizbona”.
Proszę wybaczyć, ale mam nadzieję, że tak tego nie sformułowałem. Nie chodziło mi o to, że zdjęcia są nieudane. Przeciwnie. Są udane, bo są moje, z silnie odciśniętym piętnem. Przemyślane, świadome, konsekwentne. Fakt: są po prostu nieładne. Ale, jak mawiał Ludwik Wittgenstein, ładne nie może być piękne. Zależało mi więc na tym, żeby one były piękne, w nieoczywistym sensie. Nie sądzę, aby którąkolwiek z tych fotografii, no, może ze dwie na tych sto kilkadziesiąt, ktokolwiek chciałby sobie powiesić nad łóżkiem. Nie o to chodzi. Nie są to zdjęcia, które rzeczywistość upiększają. Są mgnieniami istniejącego świata, raz jeszcze podkreślam - skrajnie subiektywne, wieloelementowe; są grą z geometrią, która nas otacza, są uchwyceniem bressonowskich decydujących momentów. Nie są to zdjęcia ani na pocztówki, ani na plakaty. Wierzę, że są inne i o to mi w istocie chodziło - aby każdy z nas opowiadając historię jakiegokolwiek miasta, miejsca, sytuacji, opowiadał w sposób własny i zadał sobie podstawowe pytanie: czy to jest fotografia, którą ja i tylko ja mogę zrobić? Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, no to niech wali tę fotę. Jeśli zaś stwierdzi: „No, nie. Po pierwsze gdzieś już to widziałem, a po drugie pan Zenek, który wychyla się zza mojego ramienia ze swoją zorką pięć, na pewno zrobi takie samo zdjęcie” - to wtedy nie warto. W mojej książce jest oczywiście kilka prostych zdjęć lokujących. Pokazują Lizbonę tak blisko jej obiektywnego kształtu, jak to tylko jest możliwe: nocny pejzaż Alfamy, zacumowany wielki statek. To miało służyć do podkreślenia fragmentu z „Nocy w Lizbonie” Remarque’a, ale zgadzam się, że to zdjęcie mógłby wykonać każdy. Takich jest jednak niewiele. Mam nadzieję, że pozostałe mówią własnym językiem, w równym stopniu o mnie, co o miejscu, które fotografuję. Nie inaczej było w „Bieli”, najważniejszej mojej publikacji.
Pana zdjęcia zrobiły na mnie wrażenie swoją autentycznością, bezwzględną czasem szczerością. Nie ma w nich upiększania rzeczywistości. Oto przy nogach zamyślonego starszego pana siedzącego na murku i patrzącego na ocean, leży pusta plastikowa butelka po wodzie mineralnej. Niczym symbol, który można by oskarżyć o winy naszej rzeczywistości i przecież nie o to chodzi, że to ona zawiniła, ale że do takiej rzeczywistości została spłycona - do śmiecia, do brzydoty, która jest niezniszczalna, nigdy nie przemija, bo nie ma nikogo, kto by zechciał ją powstrzymać.
Pani wnikliwie ogląda fotografie i wyciąga z nich właściwe wnioski. Ta butelka pochodzi z 2010 może 2012 roku. Ale ma dalszą historię, która sięga współczesności. W styczniu tego roku napisałem posłowie. Wierzę, że czytelnicy będą uzbrojeni w stosowne poczucie humoru, bo to swoisty poemat, jedenastozgłoskowcem, który drży migotliwie przez dwadzieścia kilka stron. I jest tam fragment, gdy, mniej więcej w tym samym miejscu, tylko pięć lat później, schylam się po tę butelkę i wyrzucam ją do kosza na śmieci. Jak nie przymierzając u Smarzowskiego siekiera, dla mnie ta porzucona plastikowa butelka jest osią opowieści. Pojawiła się w pierwszym akcie wiele lat temu i powróciła teraz, stając się pretekstem do rozważania o patriotyzmie, który według mnie zawiera się w płaceniu za bilet do metra i nie śmieceniu w lesie. A generalnie rzecz biorąc - nie śmieceniu w ogóle, zwłaszcza w pięknych miejscach, z których jesteśmy dumni, jak stara przystań w Lizbonie.
Podróż do Lizbony była dla Pana ucieczką przed niektórymi twarzami, przed ludźmi, którzy nie mają żadnych wątpliwości. Przed kim konkretnie?
Napisałem te słowa dawno temu, sprowadzając się do Lizbony w 2008 roku. Były wtedy aktualne, odnosiły się do rządów Prawa i Sprawiedliwości. Potem, przez lata były doskonale anachroniczne i nagle teraz, kiedy ta książka wychodzi po raz wtóry, znów opisują rzeczywistość. Owszem, uciekam do Lizbony, do Afryki i na swoją farmę, gdzie nie mam kontaktu ze światem, żeby pewnych twarzy nie oglądać i nie słuchać tych butnych, aroganckich głosów, pozbawionych wątpliwości.
Czym dla Pana jest to miejsce - Lizbona, w której, jak sądzą niektórzy, można przeżyć całe życie? Pan został tam na dwa lata. Jakie były?
O, zostałem tam na dłużej, bo w Lizbonie mamy dom od 2008 roku. Byłem tam ostatnio w grudniu, w styczniu, w lutym i w marcu. Zaraz będę wracał na swoje doroczne warsztaty fotograficzne, na początku czerwca. Jestem tam ciągle obecny. Mówiąc jednym zdaniem, Lizbona jest jak, nie przymierzając, kobieta, by posłużyć się cytatem z klasycznej arii. Zmienna. Lizbona zmienną jest, ale ta dynamika przeobrażeń ukochanego miasta zasmuca, zatrważa, sprawia nieomal fizyczny ból. Na przestrzeni tych, już nie mówię 9 lat, od kiedy tam pomieszkuję, ale ostatnich 4-5 lat Lizbona zmieniła się w sposób dramatyczny, stając się kolejną maszyną do zarabiania pieniędzy. Jak Wenecja, jak Santorini, Barcelona. Nie da się tam już żyć, a przynajmniej nie da się żyć tak, jak lubię. Z poczuciem, że człowiek mieszka tam, gdzie wszystko jest trwałe, gdzie nie ma się codziennego kontaktu z tym, co się dzieje na świecie. Kiedyś Lizbona była przestrzenią, w której można było doświadczać szczęśliwej samotności. Izolacji. Była światem zapomnianym przez Boga i ludzi, chwiejącym się na krawędzi kontynentu, daleko od nas, o kilka przelotów samolotem.
Do Lizbony leciało się cały dzień.
W tym też była wartość. Teraz lądują tam codziennie tuziny samolotów tanich linii, przywożąc mrowie, tłum bezrefleksyjnej turystycznej masy, nad którą ubolewał już w latach 60. Jarosław Iwaszkiewicz. Gdyby dożył naszych czasów i pojechał do swojej ukochanej Wenecji czy Lizbony właśnie, to zapłakałby i nigdy już nie powrócił.
Trochę mnie dziwią Pana słowa, bo jest chyba jakaś iluzja w oczekiwaniu, że rzeczy są niezmienne i coś będzie na zawsze, będzie stałe. Prawdziwie stałą cechą w świecie jest jego zmienność.
To jest myśl buddyjska, buddyści nie widzą istnienia, widzą ciągłe stawanie się. Oczywiście, że ta zmienność jest nieuchronna, ale po pierwsze powinna, przynajmniej w moim marzeniu, rozgrywać się na znacznie większej połaci czasu. Po drugie, nie powinna dotyczyć kwestii tak zasadniczych, jak na przykład budowa gigantycznego nabrzeża, co kompletnie zaburzyło architekturę starej Lizbony. Albo decyzja, by do ulic Alfamy, które czasami są tak wąskie, że jak zjem więcej w mojej ulubionej hinduskiej restauracji, to się już ledwo przeciskam, wprowadzić tuk-tuki. Najpierw było ich 50, potem 100, potem 250, a teraz są ze 3 tysiące. To zmieniło charakter starej Lizbony w sposób ostateczny. Wiadomo, że coś, gdzieś, trzeba czasem odnowić. Ale kiedy w Lizbonie rzucono się z szabelką na odnawianie, to budują miasto od nowa. Lizbona jest teraz jak kiedyś Berlin - jednym wielkim placem budowy. I widzę, że to praca na lata. Marzy mi się, żebym dożył dnia, kiedy przewodnim motywem jej krajobrazu nie będzie las dźwigów.
Muszę wyznać, że czytając Pana książkę, miałam podobne uczucie do tego, które pojawia się, kiedy słucham Pana Siesty w Trójce.
Słusznie, bo ta książka jest odpowiedzią na listy, maile, które przez lata dostawałem do programu Siesta. Od dawna prezentuję muzykę luzofońską, skupioną wokół tradycji języka portugalskiego, muzykę z Brazylii, z Wysp Zielonego Przylądka, z Angoli, z Mozambiku. Wspominałem na antenie, że aby posłuchać najwspanialszych muzyków kapowerdyjskich czy brazylijskich, nie trzeba wcale wędrować na drugi koniec świata, bo ulice mojego miasta właśnie rozbrzmiewały tą muzyka, wówczas bardzo wysokiej próby. To kolejna zmiana. Teraz na każdym rogu ktoś gra i zazwyczaj bardzo źle. Wtedy granie na ulicach Lizbony było swego rodzaju nobilitacją. W moich marzeniach, oraz w tym zabawnym poemacie wieńczącym nowe wydanie „Muzyki moich ulic” jest tęsknota za weryfikacją; ktoś powinien podejmować decyzje: komu owszem tak a komu niespecjalnie powinno być wolno zabierać czas, miejsce, a co najważniejsze, ciszę w najpiękniejszych punktach tej wiekowej stolicy.
Tylko kto miałby o tym decydować?
Najchętniej - ja (śmiech). Ale być może Mariza, może Carlos do Carmo, może wielka pianistka Maria João Pires? Ktoś z wielkim smakiem, wyczuciem muzyki. Nie może być tak, żeby w miejscach z tysiącletnią historią, o porażającej urodzie, gdzie najlepiej byłoby zostawić odwieczny krzyk mew i puls fal, pojawiał się zespół bardzo źle grający metal. A im gorzej grają, tym robią głośniej, bo sądzą, że to zagłuszy ich nieudolność. Są do tego stosowne miejsca, np. letnie festiwale gdzieś na torach wyścigowych pod miastem, ale niekoniecznie taras zawieszony nad Alfamą, niekoniecznie Largo das Portas do Sol.
Zatrzymały mnie te fragmenty w książce, kiedy opowiada Pan o portugalskiej duszy, duszy narodowej, pełnej bólu, pełnej goryczy, która jest słodka, tęsknota błoga, a poszukiwanie sensu życia jest torturą. Jak te uczucia mają się do polskiej narodowej duszy? Mamy coś wspólnego z Portugalczykami?
Ważne jest, aby cytować to dokładnie. Owszem, poszukiwanie sensu życia jest torturą, ale jest to tortura szczęśliwa. To swoisty masochizm. Portugalczyk ma swoje słynne saudade - słowo nieprzetłumaczalne; Pessoa mówił, że jedynie Portugalczyk jest w stanie odczuwać saudade, bo tylko jego język posiada określenie na ten szczególny stan ducha. To metafizyczne cierpienie, które sprawia frajdę. W naszym kręgu kulturowym: mrocznych, wyziębionych Słowian, odczuwamy nieustające metafizyczne cierpienie. Jednakże ono nijak frajdy nam nie sprawia. Musimy ten ból skanalizować w zgoła odmienny od Portugalczyków sposób. U nas, by sięgnąć do wspomnianego zresztą na kartach książki mistrza Jeremiego Przybory, Polak w takiej sytuacji musi w mordę dać. Tam w wyniku podobnych tęsknot Portugalczycy chwytali za gitarę. Z jedną tylko łzą i to szybko schnącą w oku patrzyli na zachód słońca. Popijali, ale bez przesady, dobre wino, mówili wiersze, kochali powabne damy. U nas ludzie biorą się zazwyczaj do bitki.
W bardzo intymny sposób pisze Pan o swojej miłości do Lizbony, podkreślając jednocześnie to, że absolutnie nie można stracić czujności. Na czym ta czujność w tym miejscu polega?
Chodzi raczej o uważność, o zwracanie uwagi na drobiazgi, o nadawanie wagi rzeczom powszednim, nad którymi zazwyczaj przechodzimy do porządku dziennego bez najmniejszej refleksji, że mogą być piękne, szczęśliwe, wypełnione sensem. Jak u wietnamskiego mnicha, który zaleca, żeby zmywać naczynia z maksimum koncentracji na tym właśnie wydarzeniu, na tej jedynej czynności. Nie po to, żeby naczynia były umyte, lecz po to, żeby przeżywać intensywnie każdy moment zmywania. Ale teraz, pamiętam już, wraca do mnie fraza z książki, że wspomniana czujność dotyczyła akurat Clube de Fado. To miejsce w Lizbonie z najsłynniejszym klubem fado na świecie, który wszelako służy wyłącznie masowej turystyce. Tym samym zdaje się, musi być on gorszy, mniej skupiony na istocie samej sztuki, a bardziej na gotówce. Tutaj czujność jest konieczna, bo muzyka jest wbrew pozorom najwyższej możliwej próby i warto nam to docenić. W moich ukochanych klubach, jak nie istniejący już niestety Mesa de Frades czy Maria da Mouraria, przy splocie niefortunnych okoliczności można usłyszeć muzykę niższej klasy. Ale rzadko. Że w pozostałych tawernach Alfamy fado jest już dziś zazwyczaj paskudne, to oczywiste. Natomiast w Clube de Fado muzyka zawsze jest świetna. Trochę tak, jak granie Chopina pod pomnikiem Chopina w Łazienkach - to nie może być słabe, bo ktoś fachowy nad tym czuwa. Nie posłuchamy tam przypadkowego trójkowego ucznia muzycznego gimnazjum. W przypadku Clube de Fado czuwa nad tym Mario Pacheco, jeden z najwybitniejszych muzyków fado w historii. Na marginesie, to miła okoliczność, że Mario od czwartku występuje w Gdańsku ze swoim Clube de Fado na naszym Siesta Festival’u. Przez najbliższe trzy noce będziemy mieli szansę przenieść się do wnętrza legendarnej tawerny nie wędrując wcale do Lizbony.
Nie wszystko o Lizbonie wyjawia Pan w książce. Nie wszystkie miejsca zdradza.
Jakkolwiek uwielbiam Largo das Portas do Sol i chciałbym chronić jego czar, to nie jestem w stanie spowodować, żeby w tym, bądź co bądź centralnym punkcie starego miasta nie zbierały się tłumy. Jeśli jednak mam ukochaną restaurację, albo szczególnie drogi sercu i uszom klub fado i one są maleńkie, to pisanie o nich i zdradzanie tajemnicy może spowodować, że pewnego dnia ani ja, ani ludzie, którzy tam mieszkają od lat, nie będziemy mieli szansy, żeby wejść i znaleźć miejsce. Wystarczy stu potencjalnych czytelników mojej książki, żeby tę restaurację i klub zatkać na cały dzień albo i tydzień. Wierzę jednak, że moje książki namawiają do uważnego, rozsądnego, świadomego wędrowania. Że zniechęcają do turystyki masowej. Że stają się wskazówką, jak można podróżować refleksyjnie.
Podoba mi się Pana stosunek do zdarzeń i ludzi, których Pan opisuje. To stosunek czuły i wybaczający. Jak w przypadku Senegalczyka, który próbuje opchnąć Panu płytę, jaką wcześniej mu Pan podarował. I Pan mu wybacza.
To dawna już anegdota. Ale ja jestem królem wybaczania. I to bynajmniej nie w nadziei, że i mnie wszystkie moje liczne grzechy i winy zostaną kiedyś wybaczone. Z urodzenia nie chowam urazy. Wypieram wszystko, co w życiu spotkało mnie bolesnego. Nie wymaga to wiele wysiłku. Akurat tak zostałem skonstruowany, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Wiem, że wydaję się lekko nabzdyczony i niedostępny a tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Mam w sobie sporo sympatii i empatii do drugiego człowieka. Wybaczam bardzo szybko.
Wspomniał Pan już o tym cudownym, choć nieprzetłumaczalnym słowie „saudade”, choć niektórzy próbują je tłumaczyć.
Najbliższe znaczenie tego słowa to melancholia. Zdarza się, że mówimy: „Jestem w melancholijnym, nostalgicznym nastroju”, co nie oznacza, że jestem zdewastowany, nieszczęśliwy; oznacza zadumę, która czasami sprawia nam o tyle przyjemność, że czujemy się nią jakoś uwzniośleni.
Zastanawiam się, jakie to są momenty, kiedy opanowuje Pana saudade.
Do tego nie potrzebuję wcale odległej Lizbony. Cierpię na kryzys wieku średniego mniej więcej od dnia 20 urodzin. Co wynika pewnie też z faktu, że miałem wyjątkowo szczęśliwe życie. Nadzwyczajnie piękne dzieciństwo i potem właściwie wszystko, co mnie spotykało, przynajmniej w mojej pamięci, powraca jako sen złoty. Jak już uzgodniliśmy, nieszczęścia po prostu wypieram. Należę do tych ludzi, którzy nie ostentacyjnie, ale w głębi serca żyją przeszłością. Ona była tak świetna, tak szczęśliwa, czemuż ją wypierać. Tak, wiem, że powinienem z żywymi naprzód iść, a tymczasem sporą część swojego czasu poświęcam na nostalgiczne wspominanie. Nie tylko zresztą swojego losu. W ostatnich latach, pracując nad nową książką, jestem z tęsknotą zanurzony w historii, w tym co bezpowrotnie minęło.
Przypominam sobie naszą rozmowę prawie dokładnie sprzed roku, przy okazji wydania Pana książki „Biel. Notatki z Afryki”. Wtedy rozmawialiśmy o człowieczej nieistotności, o zadawaniu drugiemu człowiekowi cierpienia. Jak widzi Pan w tamtym afrykańskim kontekście swoje podróże do Lizbony?
Lizbona w fenickim źródłosłowie - Allis Ubbo - oznacza szczęśliwą, zaciszną zatoczkę. Przez lata była dla mnie miejscem, w którym się chowałem po długich i dramatycznych częstokroć wyprawach afrykańskich. Była schronieniem, miejscem intensywnej dobroci, która płynęła z ludzi, ze światła, ze smaku potraw i z zapachu czerwcowych sardynek. Raz jeszcze powrócę do motywu szczęścia, jakie mi w życiu sprzyjało - Lizbona była jego ostateczną emanacją. Ze wszystkich, często niefortunnych bądź szczególnie wyczerpujących wędrówek, wracałem do miejsca, o którym wiedziałem, że się nie zmienia, że spotkam tych samych ludzi w tych samym położeniu i że przyjmą mnie z przyjaźnią. Takie było to miasto i wierzę, że „Muzyka moich ulic”, książka w nowej odsłonie po paru latach, dalej to światło przekaże. Nie tylko światło w fotografii, ale też światło rozumiane jako to, co w człowieku dobre. W jakimś sensie więc ta książka jest przeciwwagą, odpowiedzią na mrok książki „Biel”.