Marcin Wroński: - W tym roku mija 25 lat od mojego debiutu
Zaplanowanie fabuły, dokumentacja historii, odpowiednia emocja w zdaniu, to rzemiosło i mrówcza praca - przekonuje Marcin Wroński.
Czy to prawda, że drogi do pisania kryminalnych powieści nie rozpoczął pan świadomie wybierając: od dziś będę pisał kryminały?
Droga była długa i wyboista, bo w tym roku mija 25 lat od mojego debiutu, a kryminały piszę od 10. Niemniej decyzja, żeby skręcić w ich stronę, była bardzo świadoma. Uznałem, że czas na test, czy w ogóle zawracać sobie głowę literaturą inaczej niż jako czytelnik. I gdyby mój cykl z komisarzem Maciejewskim nie odniósł sukcesu, nie pisałbym, naprawdę. Wtedy chyba po raz pierwszy podszedłem do tej pracy chłodno i rozumowo, bo kryminał wcale nie był moim ulubionym gatunkiem, ale stwierdziłem, że najlepszym, który pozwoli mi połączyć zainteresowania z zarabianiem pieniędzy.
Lubi pan powtarzać, że literatura jest zagadką umysłową. Co to oznacza?
Praca nad powieścią zaczyna się od bardzo konkretnych pytań: kto zabił albo pokochał? kogo? dlaczego? Potem każdy z tych punktów trzeba odpowiednio rozwinąć i zapętlić, umieścić w jakiejś miejscowości, która przecież wpływa na bohaterów, wreszcie sprawdzić, czy te notatki tworzą spójną całość. Dopiero potem jest czas na namysł, w jaki sposób należy to opisać, aby trafić do czytelników i samemu nie wstydzić się efektu. I dopiero później piszę pierwsze zdanie.
Czy to jest zwiastunem sukcesu rynkowego?
Nie, bo sukces na rynku zależy od wielu czynników, przede wszystkim od dobrej promocji. Nie sposób przewidzieć, która książka stanie się bestsellerem, to loteria. Natomiast rozsądny pisarz stara się zwiększać swoje szanse w tej grze, bo przecież powieść oznacza miesiące pracy. Nikogo chyba nie stać, aby zmarnować tyle czasu. Dlatego przy pisaniu staram się nie przesadzać z własnymi emocjami i sporo planować, chociażby liczbę stron do napisania każdego dnia. Stawiałem sobie także rozsądne cele. Pierwszym było, żeby z pisania wyłącznie przeżyć, o jakości życia zacząłem myśleć później.
Pana książki sprzedają się coraz lepiej. Czytelnicy cenią pana za umiejętność skonstruowania przenikliwej fabuły, mięsistej intrygi i stworzenia wiarygodnych postaci, do tego osadzonych w kontekście historycznym. A jednak nie nazywa pan sam siebie artystą. Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że wiem najlepiej, ile w każdej sensownej odmianie literatury, a w gatunkowej zwłaszcza, potrzeba umiejętności czysto technicznych. Zaplanowanie fabuły, dokumentacja miejsca i historii, odpowiednie dozowanie opisów, tempo dialogu, wreszcie odpowiednia emocja w pojedynczym nawet zdaniu to rzemiosło, to mrówcza praca wymagająca konkretu i dyscypliny. A poza tym czasem rozmawiam z ludźmi lepszymi od siebie, ostatnio z pewnym filmowcem. Chciałem wiedzieć tylko trzy rzeczy: o co chodzi, za ile i ewentualnie na kiedy. On natomiast męczył mnie dwie godziny, nieustannie wciągając w rozmowy o kulturze i sztuce. Myślę, że ten pan jest artystą. Ja zaś należę do tych, którzy patrzą na zegarek i bardzo cenię ten nawyk.
Co takiego daje panu tworzenie kryminału retro, czego nie znajdzie pan w powieści osadzonej we współczesności?
Nie stawiałbym problemu w ten sposób, szczególnie że swój cykl kryminałów retro właśnie doprowadzam do końca, a w przyszłym roku pożegnam się z przedwojennym komisarzem Maciejewskim, moim bohaterem od dziesięciu lat. Mnie historia po prostu interesuje i po setkach recenzji oraz spotkań autorskich wiem, że kryminały retro bawią czytelników, a przy okazji pozwalają inaczej patrzeć na współczesność. Rewolucje technologiczne i informatyczne, III RP zamiast II RP, smartfony i tablety w każdym domu, a nasze problemy takie same. W tym sensie kryminał retro, jak i mądra powieść historyczna, daje do myślenia. Ten rozdział w mojej twórczości zamyka się jednak. Gdy tylko zakończę ostatnią książkę z cyklu, a będzie to zbiór opowiadań kryminalnych, siadam do współczesnego thrillera politycznego.
A czyta pan współczesne powieści?
Nie jestem w stanie śledzić wszystkiego, co się ukazuje, zresztą nikt nie jest, bo sam polski kryminał to kilkaset książek rocznie. Staram się jedynie wyławiać interesujące nowości, posiłkując się radami znajomych, redaktorów czy opiniami kolegów pisarzy. Ostatnim takim odkryciem są tzw. etnokryminały małżeńskiego duetu Małgorzaty i Michała Kuźmińskich. Była góralska i śląska, a najnowsza „Kamień”, rozgrywa się w środowisku Romów. Ci autorzy są wprawdzie na rynku już od wielu lat, zaczynali od retro, ale uważam, że teraz trafili w podgatunek, w którym są perfekcyjni i niepodrabialni.
Marcin Wroński: - Gdy piszę, kryminałów nie czytam wcale, wtedy najlepszy jest Wiesław Myśliwski, reportaże albo klasyka.
Czy ci autorzy potrafią być dla pana inspiracją?
Staram się, żeby nie byli. Dlatego gdy piszę, kryminałów nie czytam wcale, wtedy najlepszy jest Wiesław Myśliwski, reportaże albo klasyka. Nawet książki autorów kryminalnych, których śledzę od lat, np. Mariusza Czubaja, Ryszarda Ćwirleja czy Marka Krajewskiego, nieczytane odkładam na półkę. Nadrabiam zaległości, kiedy moja książka jest gotowa, a nad kolejną dopiero zaczynam myśleć. W ten sposób ograniczam ryzyko literackiej infekcji, mogę za to zdrowo i bezpiecznie podpatrywać rozwiązania fabularne czy stylistyczne i porównywać z własnymi.
Wejściówki na premierowe spektakle na podstawie „Pogromu w przyszły wtorek” na lubelskim Zamku rozeszły się w ciągu godziny i kasjerzy narzekali, że były awantury. Czym wytłumaczyć tak wielkie zainteresowanie opowiadanymi przez pana historiami?
Spektakl na podstawie mojej najbardziej nagrodzonej książki to oczywiście wydarzenie szczególne. Nie chodziło tylko o fabułę, ale także wyjątkowy kształt widowiska, które było ogromne i łączyło teatr ze scenami filmowymi. Natomiast moim czytelnikom podoba się, że nie opisuję historii na kolanach i nie ma w tym grama polityki historycznej. Przeciwnie, staram się pokazywać, że historia jest ciekawa, bo poplątana i wcale nie tak łatwo wskazać w niej kogoś jednoznacznie złego i jednoznacznie dobrego. Pewnie dlatego czasem mi się wydaje, że wszyscy mnie lubią, gdy na swoich spotkaniach rozpoznaję twarze lewicowych aktywistów i widzę koszulki z nadrukami o Wielkiej Polsce. I z tego samego powodu bywa, że nikt mnie nie lubi, bo jedni obrażają się na mnie za wywiad dla TV Republika, a inni za tekst w „Wyborczej”.
Niektórzy przewidują, że czas kryminałów retro powoli się kończy. Mają rację?
Oczywiście, że mają. W moim przekonaniu, kryminał retro w swej istocie jest tym samym, co modna pod koniec lat 80. literatura małych ojczyzn, tylko bardziej atrakcyjnym i lepiej opakowanym literacko, przeznaczonym dla czytelników już nie tylko XX, ale i początku XXI wieku. Jednakże dziś wchodzi do księgarń pokolenie, którego nie uczono historii, co najwyżej polityki historycznej, jak również nie uczono namysłu, tylko rozwiązywania testów maturalnych. I ci czytelnicy w obezwładniającej większości historię Polski traktują z równym zadziwieniem, co moi czytelnicy z Rosji, którym tłumacze musieli podać tyle przypisów, jakby to nie były kryminały, ale prace naukowe. Nikt nie nauczył ich patrzenia za siebie, w lewo i w prawo, jedynie przed siebie, czyli w ekran. Dlatego gdy wybierają sobie literaturę rozrywkową, wcale się nie dziwię, że wolą konteksty kompatybilne z tym, co znajdują na Facebooku czy Twitterze.
W roku 2014 dostał pan dwie Nagrody Wielkiego Kalibru, czytelników oraz jurorów. Odmieniły pana życie?
Byłem jedynym autorem, który jednego roku, właśnie za „Pogrom w przyszły wtorek”, otrzymał wszystkie możliwe nagrody w branży, bo oprócz tych dwóch jeszcze Kryminalną Piłę. Natomiast Wielki Kaliber dostałem zbyt późno, aby mógł wpłynąć na moją karierę. To była wyłącznie kropka nad i. Jednocześnie, jak powiedziałem w rozmowie z Robertem Ostaszewskim dla „Nowej Dekady”, był to rok, który podzielił polski kryminał na stary i młody.
Jest pan jednym z nielicznych pisarzy w Polsce, który nie musi utrzymywać się z innej pracy i chałturzenia. Dlaczego tak trudno osiągnąć u nas taką pozycję?
Wcale nie uważam, abym był jednym z nielicznych. Nawet gdy pominiemy pisarki, które mogą sobie na to pozwolić, bo mają dobrze zarabiających mężów, zostanie co najmniej kilkaset osób utrzymujących się z pracy pióra. Niektóre żyją z dotacji, inne - tak jak ja - z rynku, jeszcze inne nauczyły się ograniczać potrzeby, bo wybrały biedną wolność. Żadnej z tych dróg nie oceniam, natomiast każdy przykład przekonuje mnie o jednym: w tym zawodzie nic nie liczy się tak jak determinacja.
A zostanie pan przy powieści kryminalnej czy może jednak, mając tak duży dorobek i spokój wydawniczy, pójdzie pan w innym kierunku?
Nie planuję rozstania z powieścią gatunkową. Następną moją książką będzie współczesny thriller polityczny, bo widzę, że czytelnicy oczekują takich powieści. Już taką powieść raz napisałem, a dziś zapewne potrafiłbym lepiej. Tamta książka, „Officium Secretum”, wyszła w 2010, ale zacząłem o niej myśleć w 2007. Wówczas bardzo inspirowali mnie działacze Samoobrony, dziś politycy PiS-u. Pod tym względem są lepsi niż literatura!