Michał Bajor mówi o swojej najnowszej płycie - „Od Kofty... do Korcza”, że jest „wyjątkowa”. Album wypełniony został nowymi wykonaniami znanych utworów z repertuaru artysty.
Wśród autorów piosenek na obu płytach znalazło się wiele znakomitych nazwisk. Szczególną uwagę zwraca jednak jedno - nieżyjącego już Jonasza Kofty. To właśnie jego tekstów brakuje Panu dzisiaj najbardziej?
Miałem i nadal mam to szczęście dostawać teksty piosenek i kompozycje od najlepszych, ale Jonasz Kofta jest znakiem jakości i znakiem wywoławczym, który z rozmysłem umieściłem w tytule. Dostałem od niego kilka pięknych tekstów na początku mojej drogi muzycznej i dzisiaj bardzo mi go brakuje. Po ostatnich trzech albumach, w całości wypełnionych twórczością autorską innego mistrza, Wojciecha Młynarskiego, na nowym albumie „Od Kofty... do Korcza” postanowiłem powrócić także do innych, dobrze mi znanych i piszących z myślą o mnie twórców, w tym Kofty właśnie.
W jaki sposób podchodzi Pan do interpretacji tekstów wybitnych autorów? Stara się Pan odnieść je do własnych przeżyć, czy raczej próbuje sobie wyobrazić, co skłoniło autora do takich czy innych refleksji?
Jak już wspomniałem, część z tych tekstów była pisana - jak to się mówi potocznie - „pode mnie”. Autorzy szybko zorientowali się, o czym lubię opowiadać słuchaczom i czego oczekują oni ode mnie. Czasami sam podrzucałem jakiś pomysł, innym razem dyktowała to muzyka, jeśli była pierwsza. Na palcach jednej ręki mógł-bym policzyć teksty przypadkowe, które musiałem z jakiegoś powodu wykonać. A jeśli już, to zwykle były to incydenty, piosenki, które śpiewałem krótko, nie włączając ich na stałe do repertuaru. Większość utworów, które śpiewam do dzisiaj na koncertach, to te „trafione”, które za każdym razem przeżywam na mój sposób. Tak jest właśnie z tymi na „Od Kofty... do Korcza”.
Od lat znany jest Pan jako doskonały wykonawca kompozycji, które w swoich repertuarach mieli mistrzowie francuskiej piosenki. Tutaj mamy „Ja wbity w kąt” z repertuaru Charles’a Aznavoura z polskim tekstem Wojciecha Młynarskiego. Co ciągnie Pana do twórczości znad Sekwany? Co w muzyce francuskiej jest takiego, że od lat tak dobrze jest przyjmowana nad Wisłą?
Dzisiaj piosenka francuska nie jest u nas tak silna w masowym odbiorze, jak kiedyś bywało. Musiało się jednak tak stać przy tej ogromnej konkurencji na rynku muzycznym. Ja debiutowałem jeszcze w ostatnich latach, kiedy francuska piosenka mogła mnie „wynieść” na szczyt i postawić kropkę nad „i” w mojej przygodzie z muzyką. Francuscy mistrzowie genialnie łączyli ambicję z komercją, choć na pewno nie tą nazbyt szeroko dzisiaj pojmowaną. Kiedyś po prostu wszyscy śpiewali te piosenki. Dzisiaj już rzadziej, ale każdy wybiera sobie sam, czego lubi słuchać, i mimo wszystko nie należy tego oceniać.
Jedną z niespodzianek na płycie, dla tych, którzy tylko połowicznie znają Pańską twórczość, może być kompozycja „Stonowany luz” z tekstem Jana Wołka, który zinterpretował Pan w nietypowy dla siebie, „lekki” sposób. Nie ma Pan wrażenia, że wciąż niektórzy niesłusznie odbierają Pana jako specjalistę wyłącznie od melodramatycznych i przejmujących kompozycji?
Moja publiczność od dziesięcioleci wypełnia po brzegi filharmonie, opery, teatry i domy kultury. Doskonale wie, co śpiewam, komu śpiewam i jak różnorodny mam repertuar. A takich piosenek jak „Stonowany luz”, mniej lub bardziej żartobliwych, mam w repertuarze masę. Cóż... jak ktoś ma mój obraz z czasów, kiedy drżącym głosem i z intuicyjną, młodzieńczą żarliwością wykrzykiwałem „przejmujące” kompozycje, to tylko jego strata. Widocznie już potem ten ktoś nie miał chęci zainteresować się tym, co robię i czy się rozwijam. Cóż - nikt nie ma obowiązku słuchać moich nowych piosenek. Ja jednak dbam o moją widownię i nigdy nie będę na siłę zabiegał o czyjeś muzyczne gusta. Za krótkie życie.
W „Stonowanym luzie” jest fraza, która mogłaby być dla wielu mottem życiowym, albo przynajmniej powinna być: „Wypada mieć gust”. Ma Pan jakąś receptę na „trafianie” w gusta swoich fanów, tak, by rok po roku wypełniali podczas Pana tras koncertowe sale w Polsce?
Buduję nasze wspólne relacje od 1986 roku, w którym zacząłem występować z samodzielnymi recitalami. Wciąż szukam, wsłuchuję się w oczekiwania mojej widowni, spotykam z nią po koncertach. I co najważniejsze: nie odcinam kuponów, jeżdżąc po kraju wciąż z tym samym repertuarem. Co dwa lata nagrywam nową płytę. Nawet ta najnowsza jest poniekąd premierową, bo wszystkie piosenki przecież nagrałem na nowo i w nowych aranżacjach. Pokazuję tym samym swojej fenomenalnej publiczności, jak dzisiaj widzę siebie na scenie, z jaką dojrzałością i doświadczeniem tu i teraz interpretuję wybrane przez siebie utwory.
Do której z piosenek wrócił Pan z największą obawą, z myślą, że może wywołać zbyt mocne emocje? Czy może wszystkie były pozytywnymi reminiscencjami wyjątkowych przeżyć?
Tak naprawdę dużą frajdą było dla mnie móc zarejestrować jeszcze raz kolejne interpretacje tych piosenek. Wśród nagrywanych ponownie po latach utworów niektóre okazały się bowiem miłym zaskoczeniem, ponieważ tym razem „przeczytałem” je zupełnie na nowo. Ktoś powie: „Przecież to już było, po co tyle pracy od nowa?”. Ale nie ja. Dla mnie warto było na nowo zaśpiewać te wszystkie utwory. Choć wybór z tak wielu dla mnie napisanych doskonałych piosenek nie był łatwy.
Od czasu Pana debiutu rynek muzyczny przeszedł nie jedną, a kilka metamorfoz. Jakie widzi Pan cechy niezmienne dla genialnych piosenek, które zapamiętujemy na dłużej?
Nie ma na to żadnej reguły. Czasami decydujący jest tekst, a czasami muzyka. Oczywiście najlepiej, jeśli jedno idzie w parze z drugim. O wiele łatwiej jest zapamiętać tekst, kiedy pasuje do niego kompozycja. Łatwiej też uczy się go na pamięć, kiedy niesie go łatwo wpadająca w ucho melodia. Jak już mówiłem, od początku miałem to szczęście, że nie musiałem mieć z tego powodu dylematów. Większość tekstów napisanych dla mnie piosenek znakomicie harmonizowała z muzyką. Myślę, że doskonale słychać to właśnie w utworach z obu płyt „Od Kofty... do Korcza”.
Po raz kolejny na Pana płycie pojawiło się kilkunastu muzyków. Wciąż najlepiej śpiewa się Panu z większą grupą muzyków?
Płytę, kolejną zaaranżowaną przez wspaniałego Wojciecha Borkowskiego, nagrywaliśmy tym razem w odwrotnej kolejności. Dostałem od aranżera „suche”, elektroniczne podkłady. Nagrałem do nich wokal, a muzycy potem dokładali do mojego głosu swoje instrumenty. Tak było w przypadku większości piosenek. W przypadku kilku muzycy w studio nagrali podkład, a ja pomagałem im śpiewając, tak jak to się robi na próbach. Jednak, jak powiedziałem, większość piosenek nagrałem „intymnie”, sam przed studyjnym mikrofonem.
Na każdym moim koncercie pojawiają się cztery pokolenia fanów. Jestem z tego powodu bardzo dumny
Podobno bardzo często podczas spotkań z fanami, przy okazji promocji nowej płyty, pytają oni Pana już o kolejny album. W tym roku ich cierpliwość będzie nagrodzona bardzo szybko, bo na kolejną poczekają tylko pół roku. Pierwsza część „Od Kofty... do Korcza” ukazała się w kwietniu, a druga pojawi się we wrześniu. To ukłon wobec tych niecierpliwych?
Wraz z wytwórnią Sony, która wydała mój poprzedni album, postanowiliśmy podzielić „Od Kofty... do Korcza” na dwie części. Faktycznie z tego wyniknie przyśpieszony prezent dla fanów. Ale w sumie w kwestii regularności wydawania nowych albumów, idę od dawna utartym szlakiem i nagrywam nowy krążek mniej więcej co dwa lata. Kwietniowa premiera „Od Kofty... do Korcza” była zatem zaledwie kilka miesięcy wcześniej niż przyzwyczaiłem do tego fanów.
Jest Pan na scenie kilka dekad. Jakie zmiany widzi Pan u swojej publiczności? Z jednej strony zapewne fanom przybywa siwych włosów, ale z drugiej dołączają przecież kolejne pokolenia.
To prawda: dołączają ogromne ilości nowych widzów. Jest sporo humanistycznej młodzieży lubiącej literaturę, są nawet szkolne dzieci. Dzięki temu na każdym moim koncercie pojawiają się cztery pokolenia fanów i jestem z tego powodu bardzo dumny.