Młodzi lekarze są głodni. Zmian
Nie schodzą z dyżurów przez kilkadziesiąt godzin. Do ciągłego noszenia lekarskiego kitla zmusza ich nie tylko pogoń za pieniądzem, ale również ogromne braki kadrowe. Dlatego protestują i przekonują, że nie walczą wyłącznie o grubsze portfele dla siebie i kolegów po fachu, ale przede wszystkim o dobro chorych.
2 października w budynku warszawskiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego rozpoczyna się protest głodowy zorganizowany przez Porozumienie Rezydentów Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. Na początku do głodówki przystępuje ok. 20 osób, ale liczba chętnych z dnia na dzień rośnie. W kulminacyjnym momencie aktywnie uczestniczy w nim 40 młodych medyków. Wielokrotne spotkania z przedstawicielami resortu zdrowia nie przynoszą rezultatu. Po dwóch tygodniach protestu w 21 miastach Polski odbywają się specjalne manifestacje poparcia dla rezydentów. Na ulicę wychodzą ich koledzy po fachu, studenci medycyny, pacjenci. W końcu dołączają także przedstawiciele innych zawodów medycznych, m.in. ratownicy, fizjoterapeuci, diagności laboratoryjni i dietetycy. Postulaty lekarzy oficjalnie popierają również pielęgniarki. Kolejne głodówki ruszają w Szczecinie i Łodzi, do ich rozpoczęcia przygotowują się następne miasta, m.in. Kraków.
- Od lat nic się nie zmienia, ale tak dłużej być nie może - mówi Wojtek, 30-latek na IV roku rezydentury. Młodzi lekarze, którzy zdecydowali się na protest i pociągnęli za sobą starszych medyków, przekonują, że walczą nie tylko w imieniu swoim, ale także milionów Polaków. Mają dość pracy ponad siły i kolejnych dodatkowych dyżurów, w czasie których coraz trudniej ustrzec się błędu. Domagają się przede wszystkim wzrostu nakładów na ochronę zdrowia do bezpiecznego - zalecanego przez Światową Organizację Zdrowia - poziomu 6,8 proc. PKB w ciągu najbliższych trzech lat. Rząd Beaty Szydło wprawdzie deklaruje, że budżety na finansowanie pracy szpitali i poradni podniesie, ale stopniowo. Docelowy poziom ponad 6 proc. PKB mają one osiągnąć dopiero w 2025 roku.
- Władza ma swoje szpitale i pomoc lekarza dostanie bez czekania w kolejce. My leczymy zwykłych obywateli, wsparcie nas jest w interesie każdego Polaka - podkreśla Krzysztof, kończący specjalizację z interny. - Kolejki wbrew twierdzeniom polityków wciąż się wydłużają i bez wzrostu nakładów finansowych na służbę zdrowia nie skrócą się - dodaje.
Większe budżety dla szpitali i poradni mają również poprawić warunki pracy medyków. Głównie te finansowe. Niskie pensje to zdaniem walczących rezydentów jeden z głównych powodów, który decyduje o tym, że absolwenci medycyny wybierają emigrację i zamiast leczyć Polaków, dbają o zdrowie Niemców czy Brytyjczyków.
Obecnie wynagrodzenia rezydentów po sześciu latach studiów i 13 miesiącach stażu lekarskiego wahają się od 3,2 tys. zł brutto do 3,9 tys. zł brutto w zależności od etapu szkolenia i wybranej specjalizacji. Lepiej są opłacani ci, którzy zdecydowali się na szkolenie w dziedzinach priorytetowych (należy do nich m.in. pediatria), czyli najmniej popularnych i najbardziej istotnych z punktu widzenia pacjentów.
- Od lat nic się nie zmienia, ale tak dłużej być nie może - mówi Wojtek, 30-latek na IV roku rezydentury.
Do podstawowej pensji rezydenci dorabiają, biorąc dodatkowe dyżury np. na szpitalnym oddziale ratunkowym albo w poradniach nocnej i świątecznej opieki zdrowotnej. - Stawki za taki dyżur różnią się w zależności od pracodawcy, średnio to 18-20 zł brutto za godzinę. Sytuacja i tak się poprawiła, bo jeszcze kilka lat temu rezydentowi za cały dyżur płacono 20 zł - opowiada dr n. med. Bartłomiej Guzik, lider Młodych Lekarzy Okręgowej Izby Lekarskiej w Krakowie, który rezydenturę wprawdzie ma już za sobą, ale problemami medyków w trakcie specjalizacji żyje na co dzień. - Mityczna kwota 100 zł za godzinę dyżuru dla rezydenta to bzdura. Na takie wynagrodzenie mogą liczyć tylko lekarze specjaliści, w miejscach, gdzie wyjątkowo brakuje personelu i to w dodatku za pracę w ekstremalnie ciężkich warunkach, np. na ostrym dyżurze, gdzie w czasie 24 godzin trzeba przyjąć nawet 200 ciężko chorych pacjentów - dodaje.
Dziury w kieszeniach i kadrach
- Bardzo niewielu rezydentów decyduje się pozostać wyłącznie przy swojej podstawowej pensji - przyznaje Piotr Szolc, rezydent kardiologii w jednym z krakowskich szpitali. Od momentu kiedy zaczął szkolenie specjalizacyjne, Piotr ma pełne prawo wykonywania zawodu. Jego dzień pracy zaczyna się o godzinie 7 rano. Najpierw przygotowuje zlecenia na leki przyjmowane przez chorych, później uczestniczy w obchodzie, wypisuje i przyjmuje chorych na oddział, wykonuje badania diagnostyczne i pod okiem doświadczonych kolegów uczestniczy w zabiegach z zakresu kardiologii interwencyjnej. Na jego oddziale każdy rezydent ma pod opieką własną salę chorych, za których leczenie odpowiada. Najważniejsze decyzje podejmuje po konsultacji z lekarzami specjalistami, chyba że akurat pełni samodzielny dyżur. Wtedy to na jego barkach spoczywa odpowiedzialność za zdrowie i życie osób trafiających na oddział.
W trakcie miesiąca Piotr łącznie z dyżurami spędza w szpitalu ok. 240 godzin. To o połowę więcej niż wynosi pełen etat. Dodatkowo po godzinach opieki nad pacjentami pracuje jeszcze jako nauczyciel akademicki. - Z podstawowej pensji pewnie mógłbym przeżyć, ale starczyłoby tylko na podstawowe potrzeby. Nie mógłbym sobie pozwolić np. na opłacenie kursu echokardiografii, który w renomowanej szkole w Zamościu kosztuje 2,5 tys. zł, czyli więcej niż wynosi moja miesięczna pensja - tłumaczy.
Piotr nie ukrywa, że zawód, który wybrał, daje olbrzymie możliwości dorobienia na różne sposoby. Ograniczeniem jest w zasadzie wyłącznie wytrzymałość psychiczna i fizyczna człowieka. Jego 240 godzin na miesiąc to wynik daleki od rekordów. „Najlepsi” rezydenci w kilku placówkach potrafią przepracować łącznie nawet dwa razy tyle. Z dyżurów nie schodzą przez kilkadziesiąt godzin z rzędu, narażając na szwank nie tylko zdrowie swoich pacjentów, ale również własne. Do ciągłego noszenia lekarskiego kitla zmusza ich nie tylko pogoń za pieniądzem, ale również ogromne braki kadrowe. Lekarzy mamy nad Wisłą najmniej w całej Unii Europejskiej i kilka razy mniej niż etatów we wszystkich publicznych i prywatnych lecznicach. Rąk do pracy szukają w zasadzie wszystkie placówki, a medycy w trakcie rezydentury są dla nich wyjątkowo łakomym kąskiem. Ich podstawowe pensje przez cały okres kształcenia opłaca resort zdrowia, a dodatkowe stawki są zdecydowanie niższe niż w przypadku lekarzy z tytułem specjalisty w kieszeni.
Nie wszyscy młodzi medycy dają się jednak zwariować systemowi. - Staram się w taki sposób poukładać swoją pracę, żebym w trakcie pełnienia obowiązków nie był zmęczony. Zdarzyło się, że po dniówce na oddziale szedłem prosto do przychodni, a potem jeszcze na dyżur w nocnej opiece, ale tylko w sytuacji, kiedy wiedziałem, że potem jest weekend i będę mógł porządnie wypocząć - opowiada Michał Sokołowski, rezydent pediatrii.
Na dyżury w poradni świątecznej opieki medycznej Michał zgodził się na prośbę dyrektora jego macierzystej placówki, któremu brakowało kadry. Dodatkową pracę w przychodni podstawowej opieki zdrowotnej, gdzie przyjmuje trzy razy w tygodniu, podjął przede wszystkim ze względu na możliwość rozwoju. Jak tłumaczy, w gabinecie lekarza pierwszego kontaktu pojawia się dużo bardziej zróżnicowany przekrój małych pacjentów, których nie miałby szansy spotkać na szpitalnym oddziale. Wyższa wypłata to dodatkowy plus.
Piotr nie ukrywa, że zawód, który wybrał, daje olbrzymie możliwości dorobienia na różne sposoby. Ograniczeniem jest w zasadzie wyłącznie wytrzymałość psychiczna i fizyczna człowieka.
Michał popiera protest swoich kolegów, chociaż aktywnie się w niego nie angażuje. - Najważniejsze jest zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia do bezpiecznego poziomu. Niedobór środków widzę na co dzień. Nasz oddział wprawdzie jest wyremontowany, ale nowoczesny sprzęt, z którego korzystamy, kupili dla nas darczyńcy, ze szpitalnego budżetu nie byłoby to możliwe - wyjaśnia.
Patrząc na swoich rówieśników, którzy wybrali prawo czy informatykę i już od dawna zarabiają powyżej średniej krajowej, młody pediatra ma poczucie niesprawiedliwości. Minister Konstanty Radziwiłł problem zdążył już dostrzec i medykom w trakcie specjalizacji zaproponował podwyżki. Dzięki ustawie o minimalnych wynagrodzeniach pracowników szpitali i poradni ich pensje są stopniowo podwyższane i do 2022 roku mają wynosić co najmniej ok. 5,3 tys. zł brutto.
Protestujący rezydenci oczekują jednak zmian zdecydowanie szybciej. Kiedy startowała głodówka, na liście ich postulatów znalazły się wynagrodzenia na poziomie dwóch średnich krajowych, czyli ok. 9 tys. zł brutto. Po negocjacjach zdecydowali się obniżyć swoje żądania do 1,05 przeciętnej płacy (ok. 4,7 tys. zł brutto). To dokładnie taki wskaźnik, jaki zaproponował resort zdrowia. Medycy podwyżek chcą jednak już teraz, a nie dopiero po pięcioletnim okresie przejściowym.
Zatrzymać lekarza
Czy blisko 5 tys. zł brutto dla początkującego lekarza, który dopiero rozpoczyna swoją karierę zawodową i przyjmowanie pacjentów, to wygórowana stawka? - W porównaniu do innych nasze studia są bardziej wymagające. Rozpoczynając rezydenturę, mam już prawo wykonywania zawodu, od decyzji, jakie podejmuję, zależy zdrowie i życie pacjentów. Być może ta pierwsza propozycja, dwóch średnich krajowych, była zbyt wygórowana. To, że stawka została ograniczona, najlepiej jednak pokazuje, że ze strony lekarzy rzeczywiście jest chęć osiągnięcia porozumienia, na którym wszyscy zyskamy - argumentuje Piotr.
Jego zdaniem, rezydenci nie powinni być stawiani w sytuacji, w której dorabianie staje się koniecznością. A gdyby wypłaty młodych lekarzy rzeczywiście wzrosły, wielu jego kolegów chętnie zrezygnowałoby z dodatkowych dyżurów.
O tym, jak istotny jest odpoczynek, ostatnio na własnej skórze przekonał się dr Guzik, kiedy z powodu kontuzji kolana został zmuszony do ograniczenia liczby godzin spędzanych w pracy. - Poziom mojej empatii wzrósł wielokrotnie. Jestem bardziej wypoczęty, mogę więcej czasu poświęcić na rozmowę z pacjentem i zaoferować mu lepszą opiekę - opowiada. - To nieprawda, że wszyscy lekarze chcą pracować w kilku miejscach jednocześnie. Ci, których nawet podwyżki nie przekonałyby do ograniczenia liczby obowiązków, są w mniejszości - przekonuje.
Jak podkreśla dr Guzik, wyższe pensje i lepsze warunki pracy są koniecznością, jeśli chcemy powstrzymać falę emigracji medyków i postępujące braki kadrowe. Młodzi lekarze swój protest w rzeczywistości rozpoczęli bowiem już dawno temu. Ci najbardziej niezadowoleni zamiast głodować, spakowali walizki i wyjechali. Ilu dokładnie lekarzy uciekło z kraju w ostatnich latach, nie wiadomo. Z danych Naczelnej Izby Lekarskiej wynika, że rocznie tylko po dokumenty wymagane w krajach Unii Europejskiej, potwierdzające prawo do wykonywania zawodu, zgłasza się blisko tysiąc osób. Zdecydowana większość z nich to lekarze, którzy specjalizację dopiero mają przed sobą. Wiosną we wszystkich małopolskich szpitalach dla absolwentów medycyny przygotowano 139 miejsc rezydenckich. Zgłosiło się... 22 chętnych.