Mocno go ściskałem, obaj płakaliśmy, a ja jemu mocno dziękowałem. Spotkałem tam bohatera
Władysław Kudyba ze Świebodzina przyszedł na świat w 1929 roku w Borkach Dominikańskich w powiecie lwowskim. Widział straszne rzeczy, ale stara się pamiętać o szlachetnych ludziach, których spotkał w życiu.
Borki Dominikańskie leżą w gminie Brzuchowice, dawnej gminie wiejskiej w powiecie lwowskim. Gminę utworzono 1 sierpnia 1934 r. w ramach reformy na podstawie ustawy scaleniowej z dotychczasowych gmin wiejskich: Borki Dominikańskie, Borki Janowskie, Brzuchowice, Hołosko Wielkie, Kościejów, Kozice, Rokitno, Rzęsna Polska, Rzęsna Ruska, Wólka Hamulecka, Zarudce, Zaszków, Zawadów. Pod okupacją niemiecką gminę zniesiono, włączając ją do nowo utworzonych gmin Zaszków i Janów...
Jak w swoich wspomnieniach pisze pan Władysław "najpierw ziemie te zajęte były przez ZSRR, tysiące Polaków wywieziono na Sybir. Chociaż z naszych Borków Dominikańskich nikogo nie wywieziono NKWD robiło swoje, wszędzie, nawet na poczcie pracowały osoby władające językiem rosyjskim. Mówię o poczcie, bo chodziłem tam nadawać paczki żywnościowe (dla zesłańców - dop. red.) na adres, który rodzice otrzymali od osób wiarygodnych. Mój kolega, Wilhelm Dąbrowski był w obozie w Workucie i mówił mi, że jeden raz otrzymał paczkę. Dziś jestem przekonany, że moje paczki zabierali Rosjanie lub pracownicy poczty. Byłem wzywany w tej sprawie przez władze ZSRR. Nasi sąsiedzi, też Polacy, na wskazane adresy takie paczki również wysyłali.
W czerwcu 1941 roku wtargnęli do nas jako zaborcy żołnierze hitlerowscy - nastąpiły okrutne czasy dla nas Polaków i dla Żydów. W 1942 roku Żydzi zostali spędzeni do gett. Takie getto powstało u nas, w Brzuchowicach, gdzie zajęto kilkanaście domów. Z kilkunastu domów usunęli Polaków, nawet mojego wujka Kościaka przesiedlili do Willi Stefa w Brzuchowicach. Teren getta nie był otoczony ani murem, ani drutem. Tam też znaleźli się nasi znajomi Majzełes, Sztamer, Horszko i inni. Do pilnowania mieszkańców getta Niemcy skierowali tu policjantów ukraińskich, wielu też znałem. Wiele razy z moją mamą braliśmy coś do jedzenia i udało nam się uprosić znajomych policjantów i oni nas wpuszczali. Nie było tam łóżek, siedzieli na podłodze na różnych deskach. Solka Majzełes mówi do mojej mamy - Pani Stefanio to już nasz koniec - i mocno płakała. (...)
Wśród Polaków wytworzył się wielki strach, bo słyszało się, że Polacy w odległych wsiach są mordowani
Służba SS zwoływała Żydów na apele, coś do nich mówili, krzyczeli. Getto zostało zlikwidowane w czerwcu 1943 roku. Wszystkich rozstrzelali blisko getta. Przez kilka dni ciała było widać, a doły były duże. Mówiono, że rozstrzelano 800 osób - dzieci, kobiety i mężczyzn. Ciała te później inni Żydzi ładowali na samochody i wywieźli do Lwowa. Jak mówili ukraińscy policjanci z tych ciał zrobiono mydło". Pan Władysław opisuje także wstrząsające sceny, których był świadkiem. Najpierw masowych rozstrzeliwań, a później gehenny jaką były transporty do obozu koncentracyjnego w pobliskim Bełżcu.
"Wśród Polaków wytworzył się wielki strach, bo słyszało się, że Polacy w odległych wsiach są mordowani - banderowcy zbierają się w lasach i coś omawiają - wszyscy już się boimy. Jest początek 1944 roku, a z tatą nadal chodzimy do pracy. W naszej brygadzie było około 10 robotników leśnych, nas, Polaków było czterech. W maju, pod koniec pracy, rozmawia z tatą pan Roman Jaremko. Gdy zbliżyłem się do nich usłyszałem tylko tyle: "Michał nie mów nikomu, że to ja tobie powiedziałem". Gdy wracaliśmy do domu tato mi powiedział, że jutro wyjedziemy z Borek do wujka Kościaka, który mieszkał w Brzuchowicach.
Byliśmy w okrutnym strachu, całe ciało się trzęsło. Uszykowaliśmy się do wymarszu. Trzeba sobie wyobrazić ten marsz - wszyscy płaczemy, boimy się, że nas zabiją.
Rozmowa z Jeremką była przeprowadzona 7 maja 1944 roku, a 8 maja musieliśmy o godz. 8.00 uciec, opuścić swoje domostwo. Tato chodził i zawiadamiał sąsiadów Polaków o naszym tragicznym położeniu. Przystąpiliśmy do przygotowań do wymarszu. Tato pozabijał króliki, kury i zapakował je do worka. Prawie nikt z nas nie spał, zasnęły tylko maluchy - Ela i Wojtek (rocznik 1942) oraz Edek (1939). Byliśmy w okrutnym strachu, całe ciało się trzęsło. Uszykowaliśmy się do wymarszu. Trzeba sobie wyobrazić ten marsz - wszyscy płaczemy, boimy się, że nas zabiją. Przodem tato prowadzi naszą krowę, mama niesie małą Elę, siostra Staszka (rocznik 1931) niesie na plecach Wojtka. Kazik (1927) niesie zapakowaną pościel. Hela (1933) i Frania (1935) niosą ubrania. Ja niosę żywność, około 20 kg. Droga nie jest długa, około 1,5 km. Nasz orszak sunie drogą i czytamy na sztachetach ogrodzeń polskich obejść "Lachy za San". Dotarliśmy do cioci i wujka Kościaków około 8.00. Tu dopiero był płacz. Były nas razem trzy rodziny, łącznie 19 osób. Podczas tego marszu Ukraińcy - banderowcy nie współczuli nam, ale nie strzelali do nas. Nasi sąsiedzi Polacy w podobny sposób wędrowali, aby zachować życie. Sąsiedzi, którzy mieli konie, jechali furmankami z załadowanymi wozami i zdążali do swoich bliskich w Brzuchowicach, Rzęsnej Polskiej lub Hołosku. Nasze domy zostały puste - drzwi i okna pozamykane (...) Gdybyśmy nie uciekli to banderowcy by nas wymordowali".
Brzuchowice, o których pisze pan Władysław to w dobie II Rzeczpospolitej modny podlwowski kurort. W historii zapisał się kilka razy, a raz nawet w historii kryminalnej. Tutaj miał swoją willę znany architekt inżynier Zaremba. Pech chce, że jako guwernantkę zatrudnił Ritę Gorgonową... Tak, tak to w tej willi dochodzi do słynnego zabójstwa nastoletniej córki Zaremby, które daje początek "sprawie Gorgonowej", która elektryzowała Polske na początku lat 30. minionego wieku.
(...) był wypadek zamordowania Polaków przez banderowców. Zabitych było 12 osób.
"Wujek Kościak pracował jako kolejarz, starał się, aby faszyści przyznali mu wagon bydlęcy, by wyjechać w jego rodzinne strony do Rączny w powiecie przeworskim. Taki wagon od Niemców otrzymał i my w czerwcu 1944 roku wyjechaliśmy przez Rawę Ruską. Tam staliśmy całą noc nim ruszyliśmy dalej, a miejscowi kolejarze opowiadali, że był wypadek zamordowania Polaków przez banderowców. Zabitych było 12 osób. W Rączynie było nam bardzo ciężko żyć. Staszka, Helka i Franka chodziły po ludziach, aby dali jakieś produkty - ziemniaki, mąkę, kaszę, chleb. Płakały, ale chodziły. Kazik pracował u kuzyna wujka, ja poszedłem do znajomych Kościaka i byłem tam prawie do końca lipca 1944.
Po wyzwoleniu, czy to był lipiec, czy sierpień nie pamiętam, wjechały czołgi i ludność rzucała kwiaty na czołgistów armii ZSRR. Wujkowie i mój tato uradzili, że wujek Kurka, mój tato i ja idziemy do Przemyśla, a to sporo kilometrów. Przeszliśmy San po zaminowanym moście, ułożone były bele i deski, tak, że dało się przejść. Szliśmy w kierunku Lwowa do Borek, bo myśleliśmy, że po wojnie to będzie jak dawniej. Jechało wiele aut rosyjskich i jedno zabrało nas. (...) Udaliśmy się do Borka do mamy wujka Kurki - po powtórnym wyjściu za mąż nazywała się Kozopas i została Ukrainką. W domu była sama. Wujek i mój tato po dwóch dniach udali się do Rączyny po swoje rodziny. Ale tak się nie stało.
Wyczytałem w gazecie, że powstała Ukraińska Socjalistyczna Republika Rad - rodzice i wujek z rodziną byli w Polsce, a ja zostałem na Ukrainie - podjąłem pracę w lesie. Banderowcy są wystraszeni. Chwilowo panuje spokój. Ale to nie była prawda. W październiku 1944 roku zamordowali naszego sąsiada Józefa Mazura, strzałem przez okno. Również wymordowali całą rodzinę Grabków - cztery osoby, zabici rodzice i ich synowie Henio i Tadzik. Przeżył półtoraroczny brat.
Mocno go ściskałem, obaj płakaliśmy, a ja jemu mocno dziękowałem, jak czyni się to bohaterom. To on jest bohaterem Ukrainy, a nie Stefan Bandera".
Wiosną 1945 roku wyjechałem z Borek do naszego sąsiada Jana Drozdy, który nadal mieszkał w Brzuchowicach. Musiałem to zrobić, bo banderowcy zaczęli mordować nawet żołnierzy ZSRR. U Drozdy przebywałem aż do grudnia 1945 roku. Synowi Jana, Michałowi, pomagałem wykonywać buty, bo on był szewcem. W grudniu 1945 roku w ramach repatriacji wyjechaliśmy transportem kolejowym do Polski. Z uwagi na to, że pociąg miał postój w Bełżcu tutaj wysiadłem i udałem się pieszo do moich rodziców, którzy zamieszkali w miejscowości Robizanty...(...)
Wysuwam kandydaturę Romana Jeremko, jako dobrego Ukraińca, dużo ryzykował to on przysłużył się, że tak wielu nas Polaków pozostało przy życiu, był naszym, wybawcą. (...) W 1989 roku wraz z moją żoną odwiedziłem go. Mocno go ściskałem, obaj płakaliśmy, a ja jemu mocno dziękowałem, jak czyni się to bohaterom. To on jest bohaterem Ukrainy, a nie Stefan Bandera".