Na kształt cyklu „Moje Kresy” niewymierny wpływ ma korespondencja, którą otrzymuję od czytelników. Nie ma tygodnia, abym w skrytce pocztowej nie znalazł listu z archiwalnymi fotografiami i historiami ich właścicieli.
Przesyłka inż. Edwarda Wianeckiego
Jedną z najbardziej poruszających moją wyobraźnię była przesyłka od inż. Edwarda Wianeckiego (rocz. 1935), należącego do pionierów budujących powojenne Opole. Wianecki był w grupie inżynierów, którzy pod kierunkiem pochodzącego z Podola Antoniego Kolejewskiego (1902-1983) budowali w połowie lat 50. XX wieku obiekty Wyższej Szkoły Pedagogicznej: akademik „Mrowisko” (1954), Dom Profesora przy ulicy Matejki (1957) i główny gmach WSP przy ulicy Oleskiej (1959).
Na budowie pierwszego kampusu akademickiego w Opolu pracowali też główny projektant Bogdan Jezierski oraz inżynierowie Grosfeld i Szpitzglas (wyemigrowali w 1968 roku do Izraela). Współpracowali z ówczesnym rektorem WSP prof. Stanisławem Kolbuszewskim i dyrektorem administracyjnym Stefanem Grobelnym.
Inż. Edward Wianecki budował później Metalchem i Wojewódzkie Centrum medyczne przy ulicy Witosa. I na tych budowach poznał absolwenta Politechniki Śląskiej w Gliwicach inż. Jerzego Wadasa (1927-1993). Obaj inżynierowie przypadli sobie do gustu i mocno się zaprzyjaźnili. Jerzy Wadas, człowiek wyjątkowo skromny, małomówny, z nabytą wadą wymowy, począł opowiadać swemu koledze niezwykle dramatyczne losy, których doświadczył w czasie wojny na Wołyniu.
Zaufanie do Wianeckiego spowodowało, że się przed nim otworzył i zaczął opowiadać o szczegółach swego życia. Mówił, że gdy innym próbował to opowiedzieć, zbywali go milczeniem i dawali wyraz, że ich nudzi. Edward Wianecki wykazał się wielką cierpliwością i poruszony historią swego kolegi postanowił ją spisać i po latach przesłał na mój adres z sugestią, abym po niezbędnych skrótach i trawestacji wprowadził ją do mojej „Kresowej Atlantydy”. Sugestię tę postanowiłem zrealizować.
Rodzina Wadasów
Jerzy Wadas urodził się w Łanowcach na Wołyniu – miasteczku, w pobliżu którego przebiegała granica między Polską a Związkiem Radzieckim. Był najstarszym spośród siedmiorga dzieci Leontyny i Stanisława Wadasów – właścicieli restauracji w Łanowcach, a także sklepu z wyszynkiem i wyrobami tytoniowymi.
Wadasowie byli rodziną zasobną i dobrze znaną w okolicy. Stanisław Wadas szczycił się bliską znajomością z czasów legionowych i wojny polsko-bolszewickiej, wręcz koleżeństwem, z marszałkiem Edwardem Rydzem-Śmigłym oraz gen. Marianem Januszajtisem. Obaj wysocy dowódcy gościli w Łanowcach i w restauracji Wadasów. Oryginalną pamiątką z tych czasów stał się chrzest Ryszarda Andrzeja Wadasa, którego ojcami chrzestnymi byli Marian Januszajtis i Edward Rydz-Śmigły (istniał na Wołyniu zwyczaj, że jeśli dziecko miało otrzymać dwa imiona, to do każdego imienia była osobna para chrzestnych). Fakt ten świadczy o zażyłości dawnych kolegów z Legionów.
Pierwszy szczęśliwy zbieg okoliczności
Gdy do Łanowiec weszli 18 września 1939 roku bolszewicy, pod restauracją i sklepem monopolowo-tytoniowym Wadasów zgromadził się tłum Ukraińców z kijami, workami i wiadrami z zamiarem obrabowania zamożnego restauratora i zdobycia tanim kosztem wódki i papierosów. Rabunkowi zapobiegł sowiecki dowódca, który pod groźbą „Pula w łob!” (kula w łeb) rozpędził niedoszłych rabusiów, twierdząc, że majątek polskiego „pomieszczika” stał się „teraz własnością państwa radzieckiego”.
Wadasom pozwolono mieszkać w ich upaństwowionym domu, bo prowadzili dużą hodowlę świń, na czym Sowieci się nie znali, a świeżym mięsem i dobrymi wyrobami wędliniarskimi byli bardzo zainteresowani. Tym należy tłumaczyć, że Wadasów jako „pomieszczików” nie wywieziono na Sybir – byli co prawda jako „krwiopijcy” na liście przeznaczonych do wywózek, ale ich teczkę rodzinną ciągle odkładano na bok, aby odwlec wywózkę producentów mięsa. Tym sposobem Wadasowie dotrwali do niemieckiej okupacji Łanowiec.
W 1943 roku, gdy Niemcy zaczęli przegrywać wojnę, najstarszy syn Wadasów, Jerzy, został wywieziony na roboty przymusowe w głąb Ukrainy. Początkowo budował umocnienia nad Dnieprem, a później firma Todt, z siedzibą w Szepetówce, zatrudniła go przy budowie bunkrów z żelbetu. Prace te nadzorował niemiecki oficer (w randze kapitana) o nazwisku Herman. Jurek Wadas, liczący wówczas siedemnaście lat, był najmłodszym pracownikiem w tej grupie. Ponieważ znał trochę język niemiecki ze szkoły w Krzemieńcu, był wykorzystywany przez Niemców jako tłumacz.
Kapitan Herman polubił młodego Wadasa, bo – jak mu wyznał – był podobny do jego syna, który zginął na froncie wschodnim. Praca przy budowie bunkrów była ciężka, 10 godzin dziennie, ale Herman wyróżniał i faworyzował Wadasa, przydzielając mu lżejsze prace. Jednym z przejawów tej opieki był fakt, że gdy chłopcu rozpadły się buty, Herman dał mu solidne niemieckie kamasze wojskowe z podeszwami nabijanymi gwoździami (miało to później dramatyczne następstwa).
Gdy na Wołyniu zaczęły się mordy banderowców na Polakach, Wadas zwierzył się Hermanowi z lęku o losy swojej rodziny, która mieszkała w Łanowcach. Niemiec obiecał pomoc. Załatwił Jerzemu tygodniowy urlop i możliwość wyjazdu w rodzinne strony. Zażądał jednak przyrzeczenia, że po tym terminie chłopiec wróci do pracy.
Herman zorganizował też rzecz niezwykłą: ze składu pociągu codziennie jeżdżącego do Lwowa miano odczepić w Łanowcach jeden wagon i pozostawić na dwa dni na bocznicy. Rodzina Wadasów w ciągu tego czasu powinna załadować niezbędny dobytek i następnym kursem wyjechać do Lwowa, gdzie Polakom nic już ze strony banderowców nie groziło. Młody Wadas przyjął tę pomoc z niedowierzaniem, ale dla jego rodziny była to szansa na ocalenie życia.
Jerzy Wadas pojechał umówionym pociągiem do Łanowiec. Niestety, ojciec pomimo perswazji i próśb syna nie zdecydował się na wyjazd z liczną rodziną do Lwowa. Żal mu było domu i dobrze prosperującej restauracji. Bał się poniewierki, zwłaszcza z małymi dziećmi. Nie wyobrażał sobie, z czego miałby żyć we Lwowie. Nadzieję, że nie spotka go nic złego, wiązał z tym, że był przez Ukraińców szanowany i że w czasach sowieckiej okupacji jego rodzina miała szczęście, bo nie wywieziono ich na Sybir.
Z Łanowiec do Lwowa wagon nie odjechał jednak pusty. Pośpiesznie załadowały się do niego dwie polskie rodziny, znajomi Wadasów, którzy uznali, że „trzeba Polakom z Wołynia uciekać”. Jerzy Wadas, niepocieszony, zostawił swoich najbliższych i odjechał do Lwowa z rodzinami sąsiadów, a później wrócił do przymusowej pracy przy budowie bunkrów w Szepetówce, nie przyznając się swemu niemieckiemu dobroczyńcy, że z wagonu skorzystali inni, a nie jego rodzina.
Po jakimś czasie działający w pobliżu Szepetówki partyzanci wysadzili w powietrze prawie już ukończony bunkier. Dla Niemców było jasne, że ładunek wybuchowy musiano umieścić w betonie w porozumieniu z pracującymi tam robotnikami. Kapitan Herman poinformował wówczas Jerzego Wadasa, że za ten sabotaż cała jego grupa (30 osób) zostanie rozstrzelana i w tej sprawie nie może nic zrobić, bo rozkaz przyszedł z góry. Pożegnał się z Wadasem jak z synem i zakazał mu przekazania tej informacji pozostałym robotnikom.
Hitlerowcy załadowali całą grupę na ciężarówkę i powieźli w kierunku lasu. W samochodzie Wadas nie wytrzymał i powiedział towarzyszom ostatniej podróży, co ich czeka. Wybuchła panika. Kilku wyskoczyło w biegu, ale zostali natychmiast zastrzeleni przez Niemców jadących na motocyklu za samochodem. W lesie, na polanie, ustawiono skazańców pod lufami karabinów. Stali pokornie, zwarci, ramię przy ramieniu, śpiewając pieśni religijne.
Oszołomiony sytuacją – wspominał Jerzy Wadas – stałem jak w jakimś letargu. Oczami wyobraźni widziałem mój dom rodzinny w Łanowcach i rodziców. W pewnym momencie poczułem dziwny ból w piersi i ciemno w oczach. Straciłem przytomność. Ocknąłem się po kilku godzinach i wówczas uzmysłowiłem sobie, że leżę przygnieciony przez moich zabitych kolegów. Ale nie czułem bólu postrzałowego.
Nie ruszałem się długo, bojąc się oprawców. W końcu wychyliłem głowę spod warstwy trupów i zorientowałem się, że Niemcy odjechali. Było mroźne popołudnie i kopanie dołu w zamarzniętej ziemi trwałoby zbyt długo, więc Niemcy zostawili rozstrzelanych na polanie. Nikt nie dawał znaku życia, więc po wygrzebaniu się spod stosu trupów popędziłem w las. Moje ubranie było zakrwawione. Na twarzy i rękach miałem zakrzepłą krew. Sądzę, że pewnie zemdlałem ułamek sekundy przed salwą karabinów i to mnie uratowało.
Jerzy Wadas postanowił iść przed siebie – na zachód, bo wiedział, że gdzieś tam jest jego dom rodzinny. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, co mogło go zgubić. Szedł głównie nocą, a w dzień omijał wsie, do których bał się wejść. Po kilku dniach głód i wzmagający się chłód zmusiły go, aby zapukał do okna jednej z chałup na skraju lasu. Ukazała się w nim kobieta, ale widząc zakrwawionego człowieka, uciekła.
Po pewnym czasie wyszło z domu dwoje starszych ludzi. Wadas powiedział im, że jest Ukraińcem i uciekł Niemcom. Nie chcieli w to uwierzyć, a tym bardziej w to, że przeszedł taki kawał drogi w takim stanie. Pozwolono mu jednak wejść do domu. Gdy zobaczył się w lustrze, poraziło go przerażenie, bo wyglądał jak upiór z zaświatów. Otrzymał coś do jedzenia i zasnął na ławie. Pod wieczór obudzili go dwaj młodzi ludzie i zabrali do wsi. Tam odbyło się przesłuchanie. Wadas uparcie udawał Ukraińca.
Twierdził, że nazywa się Jurij Wadasiuk. Kazano mu się modlić po ukraińsku, co na szczęście umiał. Mimo to zamknięto go w szopie i postawiono przy nim strażnika z karabinem. Po kilku godzinach zaczął domagać się wyjścia z szopy za potrzebą. Pilnujący otworzył drzwi i w tym momencie rozległy się we wsi jakieś strzały. Strażnik pobiegł, aby się zorientować w sytuacji, a Wadas, nie czekając, począł na oślep biec w kierunku lasu. Było ciemno. Idąc obok drogi, usłyszał nagle dzwonek zaprzęgu w saniach. Jechał nimi człowiek otulony w kożuch, w wielkiej czapie na głowie. Niepostrzeżenie Wadas wskoczył na tylne płozy sań, niezauważony przez woźnicę. Tak przejechał kilka kilometrów.
W pewnym momencie dostrzegł, że w ich kierunku pędzą na koniach jeźdźcy, i usłyszał szczekanie psów. Zdecydował się wówczas zeskoczyć z sań i skryć się w pobliskich zaroślach. Miał szczęście, bo psy go nie wyczuły, a jeźdźcy pojechali przed siebie. Gdy niebezpieczeństwo się oddaliło, Wadas postanowił iść dalej na zachód. Był przekonany, że przeszedł już około 30 km, ale do Łanowiec było jeszcze daleko. Szedł nocami, omijał chutory zamieszkane przez Ukraińców, spał na gałęziach układanych na śniegu.
Po dwóch dniach, gdy głód nie do zniesienia dawał mu się we znaki, natknął się w lesie na kobietę i mężczyznę, którzy ciągnęli sanki załadowane drewnem. Zapytał o drogę i dowiedział się, że jest w okolicach Żytomierza. Serce zabiło mu mocniej, bo od ojca wiedział, że w Żytomierzu i okolicach żyje sporo Polaków. Spotkani ludzie okazali się polsko-ukraińskim małżeństwem. Gdy im opowiedział, co go spotkało, zabrali go do domu, nakarmili i pozwolili mu się wyspać bez obawy, że doniosą o nim komuś we wsi.
Wówczas też dowiedział się, że Niemcy ewakuują się z Żytomierza. Po trzech dniach, zaopatrzony w prowiant, wyspany i wypoczęty ruszył znów na zachód, w kierunku Łanowiec, do upragnionego domu. Szedł lasami kilka dni, omijając wsie. Mróz, który wówczas panował, ułatwiał mu przekraczanie zamarzniętych potoków, strumieni i rzek.
Po kilku dniach był jednak bliski wyczerpania i krańcowo głodny. Słyszał odgłosy strzelaniny. W okolicy przewalał się już front, bo z dala widział kolumnę wojskową z czerwonymi gwiazdami na sprzęcie i charakterystyczne mundury rosyjskich żołnierzy. Zorientował się, że wieś, którą obserwował z zarośli, zajęli już Rosjanie. Odważył się tam wejść. Stało w niej kilka samochodów wojskowych i dwa czołgi. Zatrzymany przez wartownika, został poprowadzony do komendanta, któremu krótko opowiedział o tym, co dotychczas przeżył, uciekając z niemieckiej niewoli. Uwierzono mu. Dostał chleb ze słoniną, czarną kawę zbożową i pozwolono mu położyć się pod ścianą na słomie.
Po kilku godzinach poczuł silnie kopnięcie w buty, które miał na nogach. Po tym przebudzeniu zaprowadzono go do komendanta i tam usłyszał: „Jesteś szpiegiem niemieckim, a świadczą o tym twoje wojskowe buty nabite gwoździami na podeszwach”. Nie pomogły tłumaczenia, że dostał te buty od Niemca w czasie robót przymusowych, gdy jego własne się rozleciały. Komendant kazał go jako „szpiona” wyprowadzić i zlikwidować. Rozkaz ten otrzymał stary rosyjski żołnierz z dużymi wąsami.
Poprowadził skazańca w kierunku lasu. Był słoneczny mroźny dzień. Śnieg skrzypiał pod nogami. Wadas szedł sparaliżowany strachem, powtarzając w kółko „Zdrowaś Mario”. W pewnym momencie Rosjanin zapytał: „Ile masz lat?”. Gdy usłyszał odpowiedź, że osiemnaście, powiedział: „Ty nie możesz być szpiegiem. Do tej roboty nie biorą dzieci. Mam cię zastrzelić, ale tego nie zrobię. Uciekaj do lasu i nie pokazuj się więcej w tej wsi”. Wadas pomyślał, że to zmyłka, aby go uspokoić, a gdy zacznie biec, to dostanie serię w plecy. Zaczął jednak w szaleńczym tempie uciekać na oślep. Usłyszał jeden strzał, a potem drugi. Gdy się odwrócił, ujrzał żołnierza z wzniesionym do nieba karabinem. Uzmysłowił sobie wówczas, że trzeci raz otarł się o śmierć i przeżył. „Widocznie – pomyślał – Bóg ma wobec mnie inne plany”.
Oszołomiony tym wydarzeniem Jerzy Wadas ruszył znów na zachód. Otuchy dodawała mu wiadomość, którą pozyskał od rosyjskiego komendanta, że NKWD, uważając banderowców za groźnych dla władzy radzieckiej, likwiduje ich bojówki. Po kilku dniach Wadas dotarł nad Horyń – rzekę, która płynęła w pobliżu Łanowiec. Niestety, most na rzece był zerwany. Nurt był bystry i płynęła nim kra. Długo szukał miejsca, którym mógłby się przedostać na drugą stronę. W końcu trafił na most kolejki wąskotorowej – był zniszczony, ale torowisko wisiało nad rzeką. Po tych torach, przesuwając się na brzuchu, dotarł na drugi brzeg.
Świadomość, że wkrótce ujrzy rodzinny dom, dodawała mu sił. Ale gdy zaczął się zbliżać do przedmieścia, zobaczył spalone polskie domy. Ukraińskie były w stanie nienaruszonym. Zaczął domyślać się najgorszego. Miał tylko nadzieję, że duża kamienica Wadasów, z restauracją, która służyła wszystkim, została oszczędzona. Nadzieja prysła, gdy w miejscu dobrze mu znanym ujrzał zgliszcza i tylko sterczący okopcony komin po spalonej restauracji. Poczuł w piersi ból i ciemność w oczach.
Usłyszał jeszcze tylko głos sąsiada, Ukraińca: „Ty żyjesz?”. Były to ostatnie słowa usłyszane przez niego przed utratą przytomności. Po kilkunastu godzinach obudził się w szpitalu polowym wojsk radzieckich. Przez kilka dni nie mógł z siebie wydobyć żadnego słowa. Nastąpiła u niego blokada wymowy, która z czasem ustąpiła, ale wada wymowy – jąkanie się – została już na zawsze. Lekarze stwierdzili, że był to wynik skrajnego wyczerpania fizycznego po kilkunastu dniach wędrówki bezdrożami i wstrząsu psychicznego, jakiego doznał po ujrzeniu zgliszcz swego rodzinnego domu.
Po wyjściu ze szpitala Jerzy Wadas zaczął rozpytywać o losy rodziny. W Łanowcach rządzili już Rosjanie, ale banderowcy, choć tropieni przez enkawudzistów, nadal działali z ukrycia w okolicy. Domy Polaków były wypalone. Podobny los spotkał polski kościół. I przy tej spalonej świątyni Wadas spotkał Ukrainkę – Natalię Żylińską, żonę Polaka. Od niej dowiedział się, że banderowcy zabili jej męża na oczach ich dzieci. Natalia zaproponowała, aby u niej zamieszkał. Nie bała się już swych ziomków – było jej wszystko jedno. Banderowców nazwała bandytami i rabusiami. Od niej Wadas dowiedział się o tragedii, jaka rozegrała się w Łanowcach przed miesiącem.