Władysław Pobóg-Malinowski - bodaj najwybitniejszy polski historyk emigracyjny, nim zapisał się na trwałe w historiografii, przeżył we wczesnej młodości brutalne oskarżenie, o czym pisałem przed tygodniem.
W procesie, który był bacznie śledzony przez ówczesną prasę polską, bronił go m.in. wybitny prawnik Stanisław Szurmiej (ojciec pisarki Stefanii Kossowskiej) wspomagany przez liczny zespół adwokacki. Zarzuty, które wytaczała strona rosyjska i częściowo ukraińska (bo w obozie internowanych, gdzie Pobóg-Malinowski był zastępcą komendanta, więziono również jeńców wziętych do niewoli w wojnie polsko-ukraińskiej), były dość miażdżące. Proces zakończył się dla Pobóg-Malinowskiego oraz jego bezpośredniego przełożonego kpt. Franciszka Wagnera szczęśliwie.
Po uniewinnieniu irehabilitacji przez sąd Władysław Pobóg-Malinowski mógł wrócić do armii polskiej. Ożenił się z córką majora Fijałka - Anną Marią Fijałek i dzięki teściowi trafił do szkoły artyleryjskiej w Toruniu. Po jej ukończeniu został oficerem, wysoko ocenianym przez przełożonych. W opiniach wewnętrznych pisano o nim, że jest „nadzwyczaj inteligentny, gorliwy i wzorowy w wykonywaniu obowiązków”. Po toruńskiej szkole trafił do garnizonu krakowskiego i podjął tam studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, których nie ukończył. Przebywając w Krakowie, zaczął pisać nowele i pierwszą powieść, której akcję umieścił w małym kresowym garnizonie. Mając na utrzymaniu żonę i córkę, dorabiał również tłumaczeniami literatury rosyjskiej.
W 1925 roku w krakowskim „Ilustrowanym Kurierze Polskim” opublikował entuzjastyczną recenzję książki Piłsudskiego „Moje pierwsze boje”, która go urzekła. I wybuchła wówczas awantura, bo gen. Stanisław Szeptycki, który nie znosił Piłsudskiego, gdy dowiedział się, że jego adiutant jest autorem entuzjastycznej recenzji, usunął go z posady. Nie wiadomo do końca, jak to było, bo sam Pobóg-Malinowski twierdził, że przeszedł z garnizonu krakowskiego do Złoczowa na własną prośbę. Można wątpić, aby oficer o ambicjach literackich sam, z nieprzymuszonej woli chciał się przenieść z akademickiego miasta, o dużych zasobach bibliotecznych i wielkiej ofercie kulturalnej do małego garnizonu na galicyjskiej prowincji. Co prawda Złoczów miał życie towarzyskie, ale jakże mizerne przy tym, co oferował Kraków. Na decyzję o wyborze Złoczowa na pewno wpływ miał fakt, iż tam mieszkała z mężem - dr. Leopoldem Bilowickim - jego siostra Maria.
Pobóg związał się ze Złoczowem na trzy lata. Był tam cenionym i szanowanym oficerem, trzykrotnie w tym czasie odznaczonym. 12 Pułkiem Artylerii Lekkiej, w którym pełnił służbę, dowodzili wówczas pułkownicy Otton Alojzy Axmann i Karol Ignacy Nowak. Pobóg był oficerem łącznościowym. W Złoczowie napisał broszurę „Stefan Żeromski - życie i twórczość”, która wyszła nakładem Wilhelma Zukerkandla. Ale przełomem w jego życiu stał się odczyt o Piłsudskim, który wygłosił w złoczowskim pułku 19 marca 1928 roku, w dniu urodzin marszałka. Zrobiło to na słuchaczach - nie tylko wojskowych, ale też na zaproszonych do koszar przedstawicielach złoczowskiej elity - wielkie wrażenie. Trzy miesiące po tym odczycie oficyna Zukerkandla, która reagowała bezbłędnie na wszelkie nowinki, wydała broszurę z poszerzoną wersją wykładu Malinowskiego pt. „Symbol bohaterstwa - rzecz o marszałku Piłsudskim”.
Pod skrzydłami Fortuny
Broszura spotkała się z wyjątkowym przyjęciem. Cieszyła się poczytnością. W ciągu kilku miesięcy doczekała się drugiego wydania. Była recenzowana w prasie lwowskiej, krakowskiej i warszawskiej. Książka gloryfikowała Piłsudskiego i zwróciła uwagę na młodego, 30-letniego oficera ze Złoczowa. Zainteresował się nim szef Wojskowego Biura Historycznego gen. Julian Stachiewicz, jeden z pięciu najbliższych współpracowników i przyjaciół Piłsudskiego. Stachiewicz dostrzegł talent w młodym poruczniku i otoczył go specjalną opieką. Podjął też wówczas jedną z najbardziej ryzykownych decyzji w swoim życiu, na przekór rutynie i konwenansom. Szukając autorów do napisania historii obozu Piłsudskiego, postawił na nieznane nazwisko. Rozpoczął wówczas realizację dyrektywy marszałka, który twierdził, że „jeśli sami sobie nie napiszemy historii, to inni ją tak napiszą, że się w niej nie poznamy”. Stachiewicz, tworząc zespół historyków do napisania dziejów obozu sanacyjnego, postawił na młodego człowieka, właściwie amatora - bez studiów historycznych, a nawet z brakiem matury. Pominął utytułowanych profesorów uniwersyteckich.
Tak więc przy wielkim wsparciu złoczowskiej oficyny Zukerkandla i gen. Juliana Stachiewicza mityczna Fortuna położyła dłoń na ramieniu Pobóg-Malinowskiego. Tak zaczął się wysoki lot oficera ze złoczowskich koszar. Gdyby nie trafił wówczas pod skrzydła Stachiewicza, może zostałby w historii Polski tylko jako niechlubny bohater strzałkowskiego incydentu. Oprócz kwalifikacji trzeba mieć szczęście - mawiał cesarz Napoleon, mianując swych marszałków.
Stachiewicz szybko doprowadził do przeniesienia Pobóg-Malinowskiego ze Złoczowa do Warszawy i tym samym spełnił jego marzenia. Dał mu wielką, niewymierzalną szansę. Malinowski z dnia na dzień wszedł do elity politycznej obozu rządzącego nie jako polityk, ale jako historyk, publicysta i literat. Mógł na co dzień spotykać czołówkę piłsudczyków i widywać samego marszałka.
Trzytomowe opus magnum
W połowie września 1929 roku zlikwidował mieszkanie w Złoczowie i z żoną oraz czteroletnią córką przeniósł się do Warszawy. Zakończył wówczas swą karierę wojskową. Miał 30 lat i mocne oparcie w zafascynowanym nim i chroniącym go Julianie Stachiewiczu - wówczas młodym, czterdziestokilkuletnim generale chorym na gruźlicę. Stachiewicz będzie go osłaniał i szefował mu aż do swej śmierci w 1934 roku. A była to ważna sprawa, bo młody, zdolny publicysta o talentach historycznych szybko znalazł się w oku cyklonu związanym z różnymi interesami politycznymi i interpretacjami przeszłości byłych legionistów. Malinowski został sekretarzem redakcji monumentalnego wydawnictwa „Pisma - mowy - rozkazy Piłsudskiego” i rozpoczął pracę nad szczegółową, erudycyjną biografią polityczną marszałka. Zwieńczeniem tej pracy stało się już po wojnie, na emigracji we Francji, jego opus magnum - trzytomowa „Najnowsza historia polityczna Polski 1864-1945”, które wprowadziło go do panteonu wybitnych polskich historyków.
Janusz Cisek, dyrektor Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku, stwierdził, iż trzytomowe, liczące ponad 1800 stron drobnego druku dzieło Pobóg-Malinowskiego stało się „ewangelią nie tylko dla piłsudczyków, ale wszystkich, którzy chcieli poznać meandry polskiej walki o niepodległość na przełomie XIX i XX wieku.
„Najnowsza historia polityczna Polski” Władysława Pobóg-Malinowskiego jest ogromną, wielowątkową, erudycyjną kroniką spraw oraz losów Polski i Polaków. Jest tam zapis faktów wydobytych z archiwów, z dokumentów rodzinnych, relacji, pamiętników, wspomnień, rozmów ze świadkami wydarzeń. Malinowski okazał się mistrzem w inicjowaniu źródeł wywołanych. Głosił kult precyzji i konkretu. Wiedział, komu i jakie zadać pytanie. Częstokroć pytał różne osoby o te same sprawy. Tym samym ten niezwykle pracowity człowiek - można rzec: klasyczny japoński pracoholik - uchronił od zapomnienia tysiące faktów, które wydobył z relacji i rozmów ze świadkami historii. Umiał omijać meandry nudziarstwa, pisząc o najbardziej zagmatwanych procesach walki politycznej. Potrafił pisać barwnie, sugestywnie, z rozmachem i budzić zainteresowanie historią. Walnie przyczynił się do zbudowania legendy i mitu Piłsudskiego.
Nie był w tym, co pisał, obiektywny. Był zgryźliwy i napastliwy w stosunku do wrogów i przeciwników politycznych, a faworyzował i łatwo usprawiedliwiał swoich idoli politycznych, z marszałkiem Józefem Piłsudskim na czele. Nie przemilczał jednak ich słabości i błędów. Był dla nich tylko nazbyt wyrozumiały. Szedł czasem pod prąd wyobrażeniom i interesom poszczególnych rywalizujących oraz zwalczających się grup w swoim obozie politycznym. Częstokroć drażnił nieznośną tezą, ale jednocześnie wciągał czytelnika w dywagacje i zmuszał do wyrobienia własnej opinii. Było to w zdecydowanej kontrze do tego, co pisali w PRL Włodzimierz Tadeusz Kowalski, Olgierd Terlecki, Zbigniew Załuski, a nawet Andrzej Garlicki - równie utalentowani pisarsko krajowi historycy i publicyści.
Władysław Pobóg-Malinowski był w dążeniu do celu uparty i bezkompromisowy, czym narażał się wielce wpływowym postaciom i zatruwał sobie życie codzienne, a zdarzało się, że unicestwiał swe przyjaźnie.
Cena bezkompromisowości i odwagi cywilnej
Wśród jego zaciekłych adwersarzy byli nierzadko ministrowie i premierzy rządu sanacyjnego oraz żona marszałka - Aleksandra Szczerbińska-Piłsudska, która nie szczędziła mu najostrzejszych ocen i epitetów. Mówiła i pisała o nim z nienawiścią. Nie pozostawał jej dłużny. Nazywał ją często (co prawda w rozmowach z przyjaciółmi i w listach do nich) „jędzą”, „wiedźmą” i „wdową narodową”. Bardzo różnił się w poglądach politycznych ze swoim szwagrem - dr. Leopoldem Bilowickim, który był pod wpływem ideologii Romana Dmowskiego, przywódcy Narodowej Demokracji.
Pobóg-Malinowski przypominał i wyciągał na światło dzienne sprawy niewygodne dla rządzącej elity, a później dla emigracyjnych uchodźców w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Pisał bowiem o socjalistycznej przeszłości Piłsudskiego, o jego napadzie na pociąg pocztowy pod Bezdanami, o indyferentyzmie religijnym marszałka i jego przejściu na ewangelicyzm. Szczególnie te dwie ostatnie sprawy były niewygodne dla cenzorów z obozu sanacyjnego. Napad na pociąg w Bezdanach pod Wilnem i zajęcie przez Piłsudskiego 200 tysięcy rubli na cele partyjne wykorzystywali propagandowo ukraińscy nacjonaliści. Gdy sądzono ich za napady na banki i poczty, m.in. w Truskawcu, Peczeniżynie, Bóbrce czy Gródku Jagiellońskim, twierdzili, że walcząc o niepodległą Ukrainę, robią to samo, co robił dwadzieścia lat wcześniej marszałek Piłsudski. Mówienie w katolickim społeczeństwie, że przywódca państwa przez wiele lat był ewangelikiem i miał indyferentny stosunek do religii rzymskokatolickiej, też było niewygodne.
Władysław Pobóg-Malinowski był bezkompromisowym antykomunistą. Krytykował system komunistyczny we wszystkich jego aspektach. Pisał i mówił o tym na falach Radia Wolna Europa. Nie był w stanie przebaczyć nikomu, kto podał rękę Sowietom (z gen. Władysławem Sikorskim i premierem Stanisławem Mikołajczykiem włącznie). Potępiał każdego, kto pojechał do Warszawy po 1945 roku, choćby intencje ratowania jakiejś cząstki dobra narodowego były oczywiste. Pod tym względem był ślepym fanatykiem.
U schyłku życia ciężko chorował na odnowioną gruźlicę.
Był ostro atakowany zwłaszcza za trzeci tom swojej „Najnowszej historii politycznej Polski” przez historyków i publicystów w kraju, ale też przez przeciwników na emigracji, szczególnie przez narodowców, takich jak Karol Zbyszewski - redaktor naczelny „Dziennika Polskiego” w Londynie. To przyśpieszyło jego śmierć. Zmarł w Genewie w 1962 roku, w wieku 63 lat. W nekrologu nawet przeciwnicy pisali o nim, iż stworzył „dzieło tyleż stronnicze, co bez mała genialne”. Zajął poczesne miejsce w historiografii Polski i na pewno długo je utrzyma.
Podeptane czcionki Zukerkandla
Artykuł sprzed miesiąca o wydawnictwie Zukerkandla spowodował reakcję wielu czytelników. Otrzymałem kilka listów dawnych gimnazjalistów wspominających swoje bądź kolegów przygody, gdy zdarzało się im na lekcjach łaciny korzystać ze słynnych bryków Zukerkandla.
Roman Maćkówka (rocznik 1928) - syn złoczowskiego cukiernika, który po ucieczce z Podola osiadł z rodzicami na stałe w Krakowie, napisał w liście do mnie: Po wojnie uczęszczałem do Gimnazjum i Liceum im. Świętego Jacka w Krakowie. Przyjęto mnie od razu do drugiej klasy. Łaciny uczył tam dyrektor Buczyński, znany z powiedzenia: „Język angielski to język barbarzyńców, pisze się trąba, a czyta się słoń”. [Warto wtrącić, że Buczyński, który był rozkochany w kulturze starożytnego Rzymu i był wielkim propagatorem języka łacińskiego w Polsce, wsławił się też innym powiedzonkiem. Gdy go zapytano, czy zna język angielski, odpowiedział: „Osobiście nie, ale znam go ze słyszenia i nie mam o nim dobrego zdania” - S.S.N.] W trzeciej klasie - kontynuował swoje wspomnienia Roman Maćkówka - miałem podobną wpadkę jak w złoczowskim gimnazjum mój kolega Meko Gulin. Jak zwykle na lekcji łaciny po kolei tłumaczyliśmy teksty zapisane w zeszycie. Kiedy przyszła kolej na mnie, dyskretnie położyłem bryka na zeszycie i rozpocząłem tłumaczenie. Po chwili słyszę śmiech kolegów. W zeszycie tekst był skrócony, a ja - nie wiedząc o tym - czytałem spokojnie cały tekst z bryka Zukerkandla. Gdyby nie śmiech kolegów, profesor Buczyński chybaby się nie zorientował, bo nie miał przed sobą tekstu. Ale przez ten śmiech zostałem zdemaskowany.
Mek Gulin, którego biografię zamieścił Pan w jednym z poprzednich odcinków swojej kresowej sagi, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku przyjeżdżał z Anglii do Polski, był członkiem Klubu Złoczowskiego i wędrowaliśmy wspólnie po Kresach. Gulin był już wtedy starszym panem i nie rozstawał się z laską. Jesteśmy w Złoczowie. Rano wyruszamy szlakiem zamków podolskich, w autokarze są już wszyscy oprócz Gulina. Biegnę do hotelu, do jego pokoju na piętrze, pukam intensywnie, ale nikt mi nie otwiera. Zaniepokojony wezwałem pracownika hotelu, żeby otworzył drzwi, a ten, przejęty sprawą, wyłamał łomem zamek z futryny. Wchodzimy, pokój pusty. Laseczka Gulina stoi w kącie, ale jego nie ma w pokoju. Po kilku minutach pojawił się jednak na korytarzu. Mówię do niego: „Jak to, chodzisz bez laski?”. A on na to: „Jak przyjeżdżam do Złoczowa, to ubywa mi 20 lat”.
21 kwietnia bieżącego roku podczas spotkania autorskiego w gogolińskim Ośrodku Kultury poznałem Ludwika Dębickiego (rocznik 1930) - długoletniego nauczyciela chemii w szkołach Gogolina i Krapkowic, którego ojciec, Jan Dębicki (1905-1964), po ekspatriacji ze Złoczowa był pionierem oświaty polskiej na ziemi grodkowskiej i kierownikiem tamtejszych szkół podstawowych, a dziadek ze strony matki, Józef Jakubowski (1877-1955), był stroicielem fortepianów, dyrektorem chórów i długoletnim organistą przed wojną w kościele w Złoczowie, a po wojnie w Grodkowie. Rodzina Dębickich i Jakubowskich należała do licznej grupy złoczowian, którzy po wojnie osiedli w Grodkowie.
Z rozmowy, którą odbyłem z Ludwikiem Dębickim, dowiedziałem się o okolicznościach unicestwienia słynnego złoczowskiego wydawnictwa. Według relacji mego rozmówcy kres drukarni Zukerkandla był tak poruszający, iż nie wymyśliłby go chyba najbardziej utalentowany literacko fantasta.
Gdy pod koniec czerwca 1941 roku do Złoczowa weszli Niemcy, rozbito witrynę księgarni Zukerkandla i splądrowano przylegającą do niej zecernię. Wykradziono sprzęty i wywieziono maszyny drukarskie. Na ulicę wyrzucono czcionki różnej wielkości, które służyły do wydawania książek, albumów, widokówek, druków reklamowych, plakatów i afiszy. Buty żołnierzy pochodzących z kraju Goethego i Schillera deptały czcionki, z których wcześniej składano do druku wiersze Mickiewicza czy nowele Prusa i Sienkiewicza. Dość długo leżały na chodniku przed księgarnią wymieszane ze stłuczonym szkłem z rozbitej witryny.
Miałem wówczas jedenaście lat - wspominał Ludwik Dębicki, wnuk złoczowskiego organisty - i widziałem te rozrzucone i podeptane czcionki. Niektóre z nich, te większe, świetnie nadawały się do strzelania z procy. Z moimi kolegami szkolnymi robiłem to ochoczo, niewiele wówczas rozumiejąc z tego, co zrobiono z drukarnią Zukerkandla.
Ostatniego właściciela wydawnictwa, Hilarego Zwerdlinga (męża bratanicy Wilhelma Zukerkandla), wyprowadzono z biura drukarni i - popychając - pognano wzdłuż ulicy Sobieskiego w kierunku zamku. Czy zastrzelono go pod murem na dziedzińcu, żądając wcześniej wykupu? Czy zmarł w pobliskiej piwnicy zamkowej? A może zginął w getcie bądź w krematorium w Bełżcu? Nie sposób dziś to ustalić.