Stanisław S. Nicieja

Moje Kresy. Lekarska rodzina Bilowickich

Maria z Malinowskich Bilowicka jako uczennica gimnazjum w Archangielsku z koleżanką – Walerią, rok 1906. Warto zwrócić uwagę na ówczesne eleganckie mundurki Fot. Archiwum prywatne (o) Maria z Malinowskich Bilowicka jako uczennica gimnazjum w Archangielsku z koleżanką – Walerią, rok 1906. Warto zwrócić uwagę na ówczesne eleganckie mundurki gimnazjalistek.
Stanisław S. Nicieja

W II Rzeczypospolitej powszechnie znaną w Złoczowie rodziną lekarską byli małżonkowie Maria i Leopold Bilowiccy. Pochodzili z biegunowo odległych krańców dawnej Rzeczypospolitej – ona z Łotwy, on ze Śląska Cieszyńskiego.

Maria z domu Malinowska (1887-1978) urodziła się w Libawie, na dawnych polskich Inflantach. Była jedną z siedmiorga dzieci Jadwigi z Jakubowskich (1863-1938) i Romualda (1860-1908) Malinowskich. Jej ojciec był inżynierem na budowach rosyjskich linii kolejowych między Wołogdą a Archangielskiem, stąd poszczególne dzieci w tym małżeństwie rodziły się w różnych miejscowościach.

Leopold Bilowicki (1884-1952) był synem Rudolfa – kapitana armii austriackiej Ludmiły z Krywaldów (rodzinnie związanej ze Starym Sączem). Uczęszczał do gimnazjów w Cieszynie, później Złoczowie i w końcu we Lwowie, gdzie w 1905 roku uzyskał świadectwo maturalne, bo tak jako oficer austriacki przemieszczał się jego ojciec.

W tym samym 1905 roku Maria Malinowska uzyskała świadectwo dojrzałości w gimnazjum w Archangielsku i los połączył ich we Lwowie, bo wybrali studia na wydziale lekarskim ówczesnego Uniwersytetu Lwowskiego noszącego imię cesarza Franciszka I.
Sześć lat wspólnych studiów (1905-1911) połączyło Marię i Leopolda na zawsze. Byli udanym, kochającym się małżeństwem. Ślub wzięli we Lwowie w kościele Bernardynów w 1912 roku. Gdy przegląda się ich indeksy uniwersyteckie, które przechował ich wnuk, Andrzej Ruszczak z Gdańska, znajdujemy tam wpisy pierwszorzędnych profesorów lwowskiej medycyny, m.in. Henryka Kadyja, Józefa Nusbauma-Hilarowicza, Ludwika Rydygiera, Bolesława Popielskiego czy Emanuela Macheka.

Po studiach Maria i Leopold Bilowiccy wspólnie podjęli pracę i prywatną praktykę lekarską w Złoczowie. Leopold pełnił tam również funkcję rzeczoznawcy sądowego w zakresie sztuki lekarskiej i pracował w Kasie Chorych.

Zmobilizowany do armii austriackiej, po zdobyciu przez Rosjan twierdzy w Przemyślu, dostał się wspólnie z późniejszym burmistrzem Złoczowa Moszyńskim do niewoli. Po uwolnieniu wrócił do Złoczowa. Był jednym z lekarzy, którzy przeprowadzali ekshumacje Orląt Złoczowskich zabitych przez Ukraińców, a później brał aktywny udział przy wznoszeniu na cmentarzu w Złoczowie mauzoleum pomordowanych. Pracował jako lekarz na kolei i w gimnazjum im. Sobieskiego. Jego żona kierowała w tym czasie szpitalem zakaźnym w Złoczowie (w latach 1919-1920), a później była lekarzem szkolnym w gimnazjum i seminarium nauczycielskim. Prowadziła przychodnię przeciwgruźliczą w Złoczowie.

Bilowiccy specjalizowali się w leczeniu gruźlicy, która w okresie II Rzeczypospolitej była wielką plagą niszczącą społeczeństwo. Jako choroba wówczas trudna do wyleczenia powodowała wielkie tragedie. Znalazło to mocne odbicie w polskiej literaturze pięknej, m.in. w znakomitych opowiadaniach Jarosława Iwaszkiewicza, takich jak „Kochankowie z Marony”, „Ubranie prawie nowe” czy „Brzezina” (zekranizowanych później ze znakomitymi rolami m.in. Barbaryc Horawianki, Daniela Olbrychskiego, Emilii Krakowskiej czy Hanny Skarżanki).

Maria i Leopold Bilowiccy mieli jeden z pierwszych w Polsce prywatny aparat rentgenowski. Ściśle współpracowali z prof. Stanisławem Hornungiem, specjalistą w zakresie leczenia chorób płuc i twórcą sanatorium przeciwgruźliczego dla studentów w Mikuliczynie koło Worochty. Maria Bilowicka uczestniczyła w wielu kursach specjalistycznych z zakresu leczenia gruźlicy i jako lekarz udzielała się również w sanatorium w Bystrej, lecząc m.in. marszałka Sejmu Ignacego Daszyńskiego.

W samym Złoczowie Bilowiccy prowadzili szeroką działalność społeczną, a Leopold był głównym inicjatorem i budowniczym nowoczesnego basenu pływackiego. Było to duże kąpielisko, z betonowanym dnem i plażą piaskową. Posiadało stały dopływ filtrowanej wody, kilka śluz i szatnię dla 300 osób. Bilet dzienny kosztował 30 groszy.

Bilowicki zgromadził pieniądze na budowę, organizując liczne imprezy artystyczne, sportowe, m.in. Wesołej Lwowskiej Fali i występy 12-letniej Barbary Bittnerówny, którą określano jako „cudowne dziecko polskiego baletu”. Był też organizatorem Ligi Morskiej Kolonialnej w Złoczowie, w której skupił 300 członków w oddziale złoczowskim.

Niefortunny lot zakochanego pilota

Bilowiccy mieli dwie córki: Jadwigę i Wandę. Jadwiga (1912-1996) – absolwentka gimnazjum złoczowskiego i Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie Lwowskim, w 1938 roku wyszła za mąż za Bolesława Ruszczaka (1910-1977) – rodem z Wołynia, z okolic Równego, porucznika 12 Pułku Artylerii Lekkiej w Złoczowie. W tym pułku podjął też pracę w 1926 roku Władysław Pobóg-Malinowski, brat Marii Bilowickiej, wybitny polski historyk emigracyjny. I tam też zaczęła się jego niezwykła kariera, o której piszemy w następnym podrozdziale.

Druga córka Bilowickich, Wanda (1915-2002), wyszła za mąż za Kazimierza Falińskiego (1909-1992) – absolwenta Szkoły Podchorążych w Toruniu, nawigatora lotnictwa, który przez pewien czas służył w 12 Pułku Artylerii Lekkiej w Złoczowie. Faliński, urodzony w Suchostawie, w województwie tarnopolskim, w czasie wojny zapisał piękną kartę jako kapitan nawigator w bombowym Dywizjonie 300, walczącym w Anglii.

W maju 1943 roku po locie na Hamburg jego samolot został zestrzelony i spadł na plażę wyspy Sylt. Trafił wówczas do niemieckiego stalagu w Żaganiu, w którym w 1944 roku miała miejsce słynna ucieczka 80 lotników alianckich. Jeńcy wykopali na głębokości 10 metrów pod ziemią 110-metrowej długości tunel pod ogrodzeniem, aby zbiec do lasu.

Ucieczka ta obrosła legendą. Nakręcono o niej głośny film amerykański pt. „Wielka ucieczka”, ze Steve’em MacQueenem i Charlesem Bronsonem w głównych rolach. Ponieważ nie wszyscy jeńcy ze względów konspiracyjnych mogli wziąć w niej udział, odbyło się losowanie. Kazimierz Faliński nie miał szczęścia znaleźć się wśród wybrańców losu.

Trudno tu jednak mówić o szczęściu, gdyż Niemcy – po zmobilizowaniu kilku tysięcy żołnierzy – wyłapali niemal wszystkich uciekinierów. Tylko trzem (dwóm Norwegom i jednemu Holendrowi) udało się uniknąć pojmania. W ręce gestapo trafiło 77 zbiegów, spośród których na osobisty rozkaz Hitlera rozstrzelano 50, w tym 6 Polaków. Kazimierz Faliński doczekał wyzwolenia w Żaganiu. Po wojnie osiadł w Gdańsku, gdzie pracował m.in. w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego jako ekonomista. W grudniu 1970 roku, w czasie strajków na Wybrzeżu, szedł na czele załogi swego zakładu pod płonący gmach KW PZPR w Gdańsku.

W rodzinach Bilowickich, Falińskich i Ruszczaków żywa jest legenda o wypadku lotniczym Kazimierza Falińskiego nad Złoczowem. Zdarzenie to opisała Maria Bilowicka w swych wspomnieniach publikowanych w 2017 roku w „Buncie młodych duchem”. Jest to opowieść o szalonej miłości Kazika Falińskiego do narzeczonej – Wandy Bilowickiej.

Kazimierz Faliński szlify lotnicze zdobył w dęblińskiej Szkole Orląt. Zdarzało się, że droga lotów ćwiczebnych prowadziła przez Lwów. W czasie jednego z takich lotów Kazik uległ pokusie, aby zboczyć z linii przelotu i zatrzepotać skrzydłami samolotu nad domem rodzinnym Wandy Bilowickiej w Zło­czowie. Niestety, miał pecha. Lot się nie udał i samolot „zarył nosem” – jak mówili lotnicy – kilka kilometrów od miasta. Jak się później okazało, było to przymusowe lądowanie na bagnistej łące kilkaset metrów od torów kolejowych. Faliński miał szczęście w nieszczęściu – maszyna wymagała później tylko drobnej naprawy, a zakochany lotnik za swą niesubordynację dostał tylko kilka dni „paki”, bo nie mógł się wytłumaczyć ze zmiany kierunku lotu.

Wandę i Kazimierza Falińskich, którzy pobrali się w Złoczowie w 1937 roku, rozdzieliła wojna. Kazimierz przez Rumunię trafił na front zachodni, do Anglii, a Wanda, przy próbie przejścia przez Prut na stronę rumuńską, zdradzona przez przewodnika, trafiła w ręce sowieckie.

Po więzieniu w Czortkowie skazano ją na pięć lat ciężkich robót w Nowosybirsku. Wyszła z Rosji z armią Andersa i przez Teheran trafiła do Anglii, gdzie służyła na lotniskach RAF-u w Batalionie Pomocniczym Kobiet. Po powrocie w 1947 roku z mężem i jednoroczną córeczką Mają do kraju pracowała jako tłumaczka języka angielskiego m.in. w gdańskim Biurze Konstrukcyjnym Centromor.

Gdańsk nową ojczyzną

Rodzicom Wandy Bilowickiej jako bardzo uczynnym lekarzom, udało się przeżyć II wojnę światową w Złoczowie. Leczyli ludzi zarówno pod okupacją sowiecką jak i niemiecką. Pomagała im ich starsza córka – Jadwiga Ruszczakowa, absolwentka medycyny na Uniwersytecie Lwowskim. W 1945 roku wyjechali do Gdańska, gdzie Leopold został lekarzem na kolei i ratował zabytki gdańskie, m.in. ze zniszczonego kościoła św. Brygidy. Prowadził też akcję sanitarno-higieniczną na Żuławach.

Zmarł w sierpniu 1952 roku w Gdańsku i tam został pochowany. Maria Bilowicka prowadziła w gdańsku praktykę prywatną. Przywiozła nawet ze Złoczowa swój wysłużony aparat rentgenowski. W latach 1945-1951 była lekarzem w ośrodku zdrowia i kierownikiem poradni przeciwgruźliczej.

Od 1948 roku pracowała w Klinice Ftyzjatrycznej w gdańskiej Akademii Medycznej – początkowo jako asystentka, a później jako adiunkt. Wyszkoliła liczne grono specjalistów. Nazywano ją „Matką rodu gdańskich ftyzjatrów”. Jej córka – Jadwiga była asystentką w Zakładzie Radiologii Akademii Medycznej w Gdańsku i prowadziła wspólnie z nią prywatną praktykę. Fascynowała ją odbudowa z ruin powojennego Gdańska.

W 1976 roku, będąc na emeryturze i licząc już 88 lat, Maria Bilowicka spisała na łóżku szpitalnym swe obszerne wspomnienia. Obdarzona fenomenalną pamięcią szczegółów, odtworzyła w tych wspomnieniach klimat domów rodzinnych w Libawie, Archangielsku, Złoczowie i Gdańsku.

Jest to kopalnia wiadomości o tamtych czasach. Wspomnienia te pieczołowicie przechowuje jej wnuk – Andrzej Ruszczak, urodzony we Lwowie w 1939 roku, również lekarz z zawodu, ale też wielki miłośnik Huculszczyzny, turysta, który przemierzył Karpaty wielokrotnie wzdłuż i wszerz. Zafascynowany twórczością Stanisława Vincenza poświęcił mu kilkanaście artykułów, m.in. w piśmie „Płaj”. Należał do inicjatorów wzniesienia krzyża huculskiego i umieszczenia pamiątkowej tablicy w Bystrcu, gdzie stał niegdyś dom Stanisława Vincenza.

Ze Złoczowa na salony warszawskie

Z rodziną Bilowickich spokrewniony był przez swoją siostrę Marię Władysław Pobóg-Malinowski (1899-1962) – niewątpliwie jeden z najwybitniejszych historyków polskich XX wieku. Swoje dorosłe życie zaczął fatalnie. Rzec można – gorzej być nie mogło. Tuż przed maturą w lutym 1916 roku za antycarską postawę usunięto go z gimnazjum w Archangielsku i wysiedlono na jedną z wysp na Morzu Białym. Gdy Rosję objęła pożoga rewolucyjna, trafił do aresztu i ponad pół roku przesiedział w więzieniu czerezwyczajki w Moskwie. Napatrzył się wówczas na okrutne bezeceństwa i nabawił się dozgonnej nienawiści do komunistów.

Po wielu perypetiach, 1 maja 1919 roku dotarł do Warszawy. Natychmiast wstąpił do wojska polskiego i poszedł na front ukraiński. Walczył tam jednak krótko, tylko 40 dni, bo 10 czerwca 1919 roku otrzymał rozkaz objęcia funkcji zastępcy komendanta obozu jeńców wojennych w Strzałkowie, w Wielkopolsce. Ta nominacja miała mocno zaważyć na jego biografii.

Był to czas, gdy Polska odnosiła sukcesy zarówno w wojnie z Ukraińcami, likwidując systematycznie, miesiąc po miesiącu, administrację Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej w Galicji, jak i w wojnie z bolszewikami. Z każdym miesiącem przybywało jeńców ukraińskich i rosyjskich, których lokowano w obozach m.in. w Wadowicach, Łańcucie i Szczypiornie. Pobóg- Malinowski trafił do komendy obozu w Strzałkowie tuż po jego utworzeniu i był tam tylko pięć tygodni.

Już 23 lipca 1919 roku został na polecenie polskich władz wojskowych aresztowany pod zarzutem ciężkiego wykroczenia i spędził 11 miesięcy w więzieniu przy ulicy Dzikiej w Warszawie. Był to dla młodego, 21-letniego oficera cios, który uderzył w jego karierę wojskową, a później ciągnął się za nim latami traumatycznym wspomnieniem.

Każdy wróg czy przeciwnik polityczny mógł mu ten incydent wyciągnąć i przypisane mu ekscesy napiętnować. 6 czerwca 1920 roku decyzją prokuratury, gdy Armia Czerwona parła już na Warszawę i zaczynał się najbardziej krytyczny dla Polski moment w wojnie polsko-bolszewickiej, zwolniono go z aresztu bez wyroku.

Każdy polski żołnierz był wówczas na wagę złota. I Pobóg-Malinowski, broniąc ojczyzny, wielokrotnie ocierał się o śmierć, szczególnie w zaciętych walkach z konnicą Budionnego pod Wołoczyskami nad Zbruczem. W bitwie o przyczółek mostowy w Wołoczyskach zginęło wielu jego kolegów. Jemu los zaczął sprzyjać.

Nie doznał najmniejszej kontuzji, choć – jak napisał w swym reportażu Adam Grzymała-Siedlecki – przez sześć dni i nocy zasypywał obrońców przyczółka grad pocisków i trzeba było odpierać szarże kozackie. Po tej bitwie Pobóg-Malinowski wycofywał się ze swoim pułkiem nad Seret, a później nad Strypę, i przez Kopyczyńce oraz Brzeżany dotarł aż pod Lwów, gdzie został ranny w nogę i trafił na dwa miesiące do szpitala wojskowego na Łyczakowie.

Ofiarność i bohaterstwo, jakimi Malinowski wykazał się podczas walk w obronie zagrożonej ojczyzny, najprawdopodobniej miały wpływ na wyrok sądu w sprawie oskarżeń związanych z jego działalnością w obozie jenieckim w Strzałkowie. A postawione mu zarzuty były ciężkie, można powiedzieć – miażdżące. Grupa jeńców, Ukraińców i Rosjan przetrzymywanych w tym obozie, w piśmie skierowanym do władz polskich, ukraińskich i rosyjskich oskarżyła Poboga-Malinowskiego i jego bezpośredniego przełożonego – komendanta obozu kpt. Franciszka Wagnera o złamanie konwencji genewskiej z 1906 roku i okrutne traktowanie uwięzionych w Strzałkowie. Sprawa ta trafiła nawet na konferencję pokojową w Rydze.

Gwiazdy na czapkach

Cóż takiego zrobił Pobóg-Malinowski? Obwiniono go o nadużycie władzy i dopuszczenie się czynów sadystycznych. Miał podobno stosować w strzałkowskim obozie karę chłosty kobylaczem z drutu kolczastego oraz z premedytacją głodzić jeńców. Miał być wyjątkowo okrutny i brutalny, a nawet podobno osobiście zastrzelić jeńca.

Dotykamy tu niezweryfikowanej naukowo w pełni do dziś sprawy tzw. polskiej zemsty na bolszewikach w obozach jenieckich. Zachowały się informacje, że niemal – jak czytamy w jednej z relacji polskiego legionisty – „z reguły wykańczano walczących po stronie bolszewickiej skośnookich Azjatów, wieszano komisarzy i rozwalano bandytów z osławionej armii konnej Budionnego”. Działo się tak nie tylko w Polsce. Świetnie obrazuje to węgierski film Miklósa Jancsó „Gwiazdy na czapkach”.

Malinowski został 28 maja 1921 roku wyrokiem sądu uniewinniony i zrehabilitowany. Sprawa obozu w Strzałkowie i roli, jaką odegrał tam Pobóg-Malinowski, ma istotne znaczenie przy rosyjskich próbach relatywizacji zbrodni katyńskiej. Rosyjscy politycy i historycy szukali jakichkolwiek przykładów złego traktowania przez Polaków jeńców bolszewickich i starali się wykazać, iż obsługa polskich obozów, tworząc krańcowo trudne warunki sanitarne, de facto świadomie doprowadzała do śmierci pojmanych żołnierzy sowieckich.

Niedożywieni, brudni, za­wszeni marli najczęściej na tyfus i czerwonkę, bo epidemie tych chorób były na porządku dziennym. Zdarzało się, że dziennie umierało nawet kilkuset jeńców. Obóz w Strzałkowie bywał często wykorzystywany przez Rosję jako riposta na polskie żądania ukarania winnych zbrodni katyńskiej. Większość bolszewickich jeńców, którzy spoczywają na cmentarzu w Strzałkowie, zmarła wskutek epidemii tyfusu.

Zdaniem Rosjan Strzałków i podobny obóz w Tucholi miały „usprawiedliwiać” zachowanie Sowietów po 17 września 1939 roku w stosunku do polskich oficerów zamkniętych w obozach w Ostaszkowie, Starobielsku i Kozielsku.

Rosjanie, przyznając się do swoich zbrodni, mówili: Tak, wymordowaliśmy w Katyniu polskich oficerów i nic nie mamy na usprawiedliwienie tej stalinowskiej zbrodni, ale przyznajcie się, Polacy, że wy macie na sumieniu również zbrodnie na naszych jeńcach w obozach w Strzałkowie i Tucholi. Takie stanowiska i opinie pojawiają się ciągle jak mantra.

Stanisław S. Nicieja

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.