Z Międzyrzecem Koreckim związana jest biografia Zbigniewa Okonia – poety, prozaika, publicysty, autora sztuk teatralnych i laureata konkursów literackich. Zbigniew Okoń zmarł przed kilkoma miesiącami w Rzeszowie. Nie mogę tego odżałować, nie zdążył bowiem powiedzieć mi o tylu rzeczach związanych z jego rodziną.
Zbigniew Okoń (1926-2016) należał do niezwykle zdeterminowanych dokumentalistów walczących przez lata swoimi książkami, wywiadami i uczestnictwem w różnych konferencjach o prawdę o ludobójstwie na Wołyniu.
Urodził się w Dubnie, w słynnym forcie Tarakanów – jednym z największych w Europie, gdzie jego ojciec, Tadeusz – legionista Piłsudskiego, był komendantem i gdzie stacjonowała jednostka wojskowa pilnująca tych nadziemnych i podziemnych labiryntów, schronów i kazamatów o wojskowym przeznaczeniu.
Ochrzczono go w Krzemieńcu, a do szkół uczęszczał w Międzyrzecu, Równem i Hoszczy. To przemieszczanie wiązało się z pracą ojca, który po odejściu z wojska uprawiał różne zawody (był m.in. kierownikiem hurtowni) i ciągle zmieniał pracę oraz adresy zamieszkania.
W licznych książkach o wątkach autobiograficznych Zbigniew Okoń pisał o wołyńskich latach z sentymentem i literackim talentem. W opowieści o Międzyrzecu Koreckim poświęcił esej swej nauczycielce, polskiej Żydówce Tani Silbersztein. Napisał też o niej piękny wiersz – pełen uczniowskiej wdzięczności dla tej charyzmatycznej wychowawczyni, mającej ogromny wpływ na jego osobowość, która uczyła w międzyrzeckiej szkole matematyki, języka polskiego i przyrody.
Pani Silbersztein – wspominał Zbigniew Okoń – sprawiała, że cały świat stawał się jakiś inny, delikatniejszy, bogatszy, bliższy. W klasie uczyły się dzieci różnej narodowości i urody. Pani Silbersztein umiała zaszczepić przyjaźń między nimi. Równo traktowała tych z bogatych rodzin i tych z biednych.
Najwięcej jednak czułości okazywała pokrzywdzonym przez los, dzieciom kalekim. Był w klasie taki Witek, który po wypadku miał jedną dziwnie skręconą nogę, co powodowało, że nie mógł biegać. Pochodził z ubogiej ukraińskiej rodziny. Nikt nie chciał z nim siedzieć w ławce. Kiedy Pani nim się zaopiekowała, zmienił się nie do poznania. Nie tylko sprawiła mu nowe ubranko, ale odkryła, że zamknięty w sobie chłopczyk ma ładny głos.
Okazało się, że najlepiej recytuje i śpiewa. Stąd jego częste występy na szkolnych przedstawieniach. „Każdemu trzeba podać rękę, gdy ktoś jest w potrzebie” – mówiła nam często. Teraz Witek był już wesołym chłopczykiem. Nawet braliśmy go do gry w dwa ognie, co nie było rzeczą łatwą. W tej grze wyróżniały się sprytem: Danusia, Sara i Hala. W krainie dziecięcych zabaw nikomu nie przychodziło do głowy, że pierwsza jest Polką, druga Żydówką, a trzecia Ukrainką. W świecie ludzi dorosłych nie było już tak różowo.
Gdy wybuchła wojna, Danusię z rodzicami wywieziono na Sybir, a ojciec Hali po wkroczeniu Niemców do Międzyrzeca tak zbił ojca Sary, że ten po kilku godzinach zmarł.
Czas spędzony w Międzyrzecu – czytamy we wspomnieniach Zbigniewa Okonia – został zakodowany na zawsze w zakamarkach mego mózgu. Niewątpliwie znaczący udział w tym odkrywaniu świata miała moja pierwsza nauczycielka. To przy niej konstruowałem pierwsze zdania i wiersze, pierwsze działania matematyczne. To z nią kojarzę piękno i zapach międzyrzeckich łąk, wysoki rząd liniejących się topoli, prowadzący do rozśpiewanego parku, w którym znajdował się wielki pałac Steckich.
To z nią maszerowałem w kierunku symbolicznego grobu marszałka Piłsudskiego, w takt żałobnego marszu opłakującego śmierć komendanta.
Zbigniew Okoń opisał też ostatnie spotkanie ze swoją nauczycielką. Był rok 1942, środek okupacji niemieckiej. Tanię Silbersztein prowadzono na punkt zborny z gwiazdą Dawida na przedramieniu. Jej uczeń stał na chodniku. „Nie zapomnij mnie – krzyknęła do niego. Tak jak ja nie zapomnę o tobie”. Tego samego dnia została zamordowana jak setki innych międzyrzeckich Żydów i spoczęła w wykopanych pod miastem dołach.
Zbigniew Okoń był świadkiem zabójstwa setek wołyńskich Żydów, zwłaszcza gdy w czasie wojny trafił do więzienia w Brześciu nad Bugiem i pracował przy kopaniu dołów, w których grzebano rozstrzeliwanych w masowych egzekucjach. Widział te potworne sceny, które później opisał w swej twórczości, zwłaszcza w książce „Kresowi sąsiedzi – w szponach trzech ludobójczych hord” (Rzeszów 2007).
Pisząc z wielkim współczuciem o ofiarach holokaustu, przywołał też postacie Żydów, którzy zwłaszcza w pierwszej – sowieckiej okupacji Wołynia wysługiwali się najeźdźcom, ostentacyjnie cieszyli się, że Polska jako państwo upadła. Witali okupantów, budując na ich cześć bramy powitalne, nosili na ramieniu czerwone gwiazdy, przyjmowali funkcje w sowieckiej administracji, denuncjowali byłych polskich wojskowych i urzędników, przyczyniali się do ich mordowania przez Rosjan bądź wywożenia na Sybir. Takim był m.in. Berek Don – jeden z uczniów w klasie, w której uczyła Silbersztein.
Berek Don założył czerwoną opaskę – czytamy w relacji Juliana Jamroza – i zaczął pokazywać NKWD, które za wojskiem wjechało do miasteczka, kogo aresztować. Najpierw zaprowadził jego funkcjonariuszy na posterunek policji, gdzie aresztowali pełniącego służbę policjanta Aleksandra Wróblewskiego (później zamordowali go w Bykowni pod Kijowem), a gdy podpici oficerowie Czerwonej Armii balowali na rynku, Berek Don podszedł do grupki stojących tam Polaków, zdezorientowanych i niemogących uwierzyć w to, co się stało, i z szyderstwem powiedział: „Nu, skończyła się wasza zasr... Polsza”.
A później, gdy aresztowano dowódcę KOP-u w Niewirkowie, majora Kryńskiego, oznajmił: „Mamy już waszego majorka”. Ten sam Berek Don po wojnie zmienił nazwisko na Kazimierz Witaszewski i był jednym z wprowadzających nowy ustrój w powojennej, pojałtańskiej Polsce w nowych granicach.
Tysiąc Jedwabnych – polemika z Janem Tomaszem Grossem
Po wkroczeniu niemieckich zagonów pancernych na Wołyń czołgi miażdżyły zboża, szukając ukrywających się w nich żołnierzy sowieckich. Serie z karabinów maszynowych świadczyły, że jeńców do niewoli nie brano. Zaczęły się pogromy.
Ukraińscy nacjonaliści rozprawiali się z Ukraińcami-komunistami. Polacy na Wołyniu byli jakby poza tymi rozliczeniami, choć różne krążyły o tym pogłoski. Pierwsza fala represji niemieckich okupantów w lipcu-sierpniu 1941 roku według instrukcji Reichsführera Himmlera miała uderzyć przede wszystkim Żydów, komunistów i konspirujących Polaków. Zalecana była każda metoda likwidacji.
Jan Tomasz Gross w swej sławetnej książce „Sąsiedzi”, wychwalanej bez umiaru zwłaszcza w Ameryce i Niemczech, pisze o Polakach, którzy sadystycznie, „z własnej inicjatywy” wymordowali swoich sąsiadów – Żydów w Jedwabnem. Pisze tak, jakby nie było obok potężnej machiny hitlerowskiego bezprawia: niemieckich reżyserów tych ludobójczych planów. Nie wspomina – jak dowodził Zbigniew Okoń – że w tym czasie, gdy mordowano ludność żydowską w Jedwabnem, w tysiącach innych kresowych Jedwabnych zabijano także Polaków. Po wyparciu Sowietów przez Niemców częstokroć ofiarami represji w pierwszym rzędzie byli Polacy. Nie tylko we Lwowie, gdzie zamordowano profesorów uniwersytetu i politechniki, ale w Stanisławowie i Krzemieńcu, gdzie masowo rozstrzeliwano polskich nauczycieli, oraz w wielu innych miejscowościach.
W Równem, po masowych aresztowaniach, rozstrzelano m.in. dr. Mariana Pisowicza, inż. Baczyńskiego, prof. Monstrańskiego, sekretarza gimnazjum – Albina Łojkucia. I tak się działo od Wileńszczyzny aż po Karpaty. O ile za okupacji sowieckiej wystarczył donos do NKWD przez Ukraińca lub Żyda-komunistę, o tyle za Niemców tę rolę przejęli banderowcy. Ale o tym Gross prawie w ogóle nie pisze.
W swej ostrej polemice z tezami Jana Tomasza Grossa Zbigniew Okoń wykazał, że gdy jesienią 1941 roku hitlerowcy przystąpili na Kresach do ludobójczej likwidacji Żydów, jego najbliżsi sąsiedzi zostali już wymienieni. W miejsce Rosjan i Żydów-komunistów, którzy uciekli wraz z odwrotem Armii Czerwonej, a wcześniej mieszkali w willach i kamienicach po ludności polskiej wywiezionej za Ural, teraz w tych lokalach zamieszkali Niemcy i ukraińscy kolaboranci.
Zważywszy, że Żydzi-komuniści winni „pogromu” Polaków w czasie okupacji sowieckiej uciekli na wschód przed wkroczeniem armii niemieckiej, atak skierowano na tych Żydów, którzy zostali, a którzy często nie mieli nic wspólnego z terrorem sowieckim, tak jak wspomniana wyżej nauczycielka Silbersztein – postać szlachetna.
Rejon Jedwabnego – pisał Zbigniew Okoń – był kroplą w morzu doznanych krzywd i mordów. Gross, pisząc o kropli, zapomniał o morzu, w którym miliony Polaków cierpiało lub oddało życie – w przypadku okupacji sowieckiej, także przy dużym udziale Żydów-komunistów, na całych rozległych terenach dawnych Kresów Wschodnich. W przypadku Jedwabnego sądy polskie wydały wyroki na bandytów biorących udział w mordzie na Żydach.
Czy jednak Gross próbował określić, jaka liczba Żydów (działaczy partyjnych, enkawudzistów, zapewne i sąsiadów) przyczyniła się bezpośrednio lub pośrednio do tragedii około miliona ludzi wywiezionych na Syberię? Ilu zginęło z głodu, mrozu i ciężkich warunków pracy? Między Żydami i Polakami zawsze były jakieś sympatie i antypatie. Teraz Gross powiększył te drugie, wbijając niepotrzebnie żelazny klin między dwa narody, które przecież mają we wspomnieniach swoje holokausty.
Zapewne Amerykanie po przeczytaniu książki Grossa będą uważać, że holokaust na Żydach popełnili Niemcy razem z Polakami, zapominając, że to Polska pierwsza przeciwstawiła się potędze Hitlera, że to Polacy walczyli na wszystkich frontach i w podziemiu z niemieckimi ludobójcami. Prawda jest taka, że okupant na Wołyniu z każdym dniem był coraz okrutniejszy. Za byle co można było dostać kulę od gestapowca bądź ukraińskiego policjanta.(...)
Z tysięcy różnych miejscowości wywieziono około milion Polaków. Na poniewierkę, na cierpienie, na katorżniczą pracę i na śmierć. To właśnie Tomasz Gross, opisując stronniczo wydarzenia w Jedwabnem, postawił przede mną wielkie pytanie: Ile Żydów całkowicie dobrowolnie przyczyniło się do cierpień i śmierci owego miliona Polaków?
Ilu z nich, będąc we władzach radzieckich (administracji, milicji, NKWD), w tysiącach różnych polskich Jedwabnych donosiło, wpisywało na syberyjskie listy, brało udział w nocnych nalotach, konwojowało na stacje kolejowe? Ilu z nich brało udział w rabunkach mienia, czy wręcz otrzymywało jeszcze ciepłe mieszkania po wywiezionych czy aresztowanych Polakach? Ilu z nich? Tego nikt nie zliczy. Ale ze stanu Żydów w milicji i partyjnych władzach można przyjąć, że był to znaczny procent. Mieszkając w Równem, w różnych punktach miasta, w czasie okupacji sowieckiej widziałem, jak Polacy bali się sąsiadów Żydów, szczególnie tych, którzy witali z transparentami we wrześniu 1939 roku czerwonoarmistów, a potem stali się kolaborantami Sowietów. Nie ulega wątpliwości, że wielu Żydów brało udział w zgotowaniu Polakom piekła w czasie okupacji sowieckiej.
Podzielam pogląd Zbigniewa Okonia, że stronnicza książka Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi”, podobnie jak wiele jego wypowiedzi przesiąkniętych antypolonizmem była i jest wyjątkowo szkodliwa dla skomplikowanych relacji polsko-żydowskich. Gross ostentacyjnie marginalizuje rolę Niemców w doprowadzeniu do mordów w Jedwabnem.
Stara się udowodnić, że to wynik „polskiej sprawczej inicjatywy”, i uwiarygodnić wersję, że sąsiedzi nagle ni stąd, ni zowąd postanowili zamordować swoich żydowskich współobywateli. W pewnym momencie pogląd ten stał się wręcz obowiązujący. Napisano na ten temat setki artykułów i nakręcono wiele filmów, łącznie z fabularyzowaną fantazją Władysława Pasikowskiego „Pokłosie”.
Za Jedwabne dwukrotnie przepraszali prezydenci Polski. A jednocześnie starano się nie pamiętać, że we wsi Urycz koło Drohobycza żołnierze Wehrmachtu spalili w stodole 100 polskich jeńców z IV Pułku Strzelców Podhalańskich, a kilka dni przed zbrodnią w Jedwabnem Niemcy spalili w Wielkiej Synagodze w Białymstoku ponad 2 tysiące polskich obywateli żydowskiego pochodzenia. Wybiórcze pisanie o holocauście szkodziło i szkodzi stosunkom polsko-żydowskim. I Zbigniew Okoń wciąż zwracał na to uwagę.
Stanowisko prof. Tomasza Szaroty
Trudny problem relacji polsko-żydowskich pomijali polscy zawodowi historycy. Brało się to częstokroć z obawy, że każda krytyczna uwaga pod adresem zachowania Żydów w okresie okupacji mogła być szybko skomentowana jako objaw polskiego antysemityzmu, a taka etykieta kończyła dyskusje. Dlatego też wyjątkową rolę w czasie wielkich debat o zbrodni w Jedwabnem odegrał prof. Tomasz Szarota (rocznik 1940) z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk – uczony o dużym autorytecie naukowym w wymiarze europejskim i o perfekcyjnym warsztacie zawodowego historyka.
Esencją dorobku Tomasza Szaroty w tym zakresie jest jego monografia „U progu zagłady. Zajścia antyżydowskie i pogromy w okupowanej Europie (Warszawa, Paryż, Amsterdam, Antwerpia, Kowno)”. Książka ta, tłumaczona również na języki – niemiecki, francuski i angielski, ukazała w szerokim planie problem europejskiego antysemityzmu i postaw wobec holocaustu nie tylko społeczeństwa polskiego, ale także francuskiego, holenderskiego, belgijskiego i litewskiego.
Z tą tematyką wiążą się dwa wyjątkowo ważne wywiady Tomasza Szaroty opublikowane w „Rzeczpospolitej” i „Gazecie Wyborczej”. Przeprowadzili je u schyłku 2000 roku Krzysztof Masłoń i Jacek Żakowski – czołowi polscy publicyści. Odbiły się one szerokim echem. Wywiady te koncentrowały się wokół głównych tez i konkluzji książki Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi”. Ponieważ Gross – z wykształcenia socjolog, napisał swoją książkę emocjonalnym, publicystycznym stylem i dość lekko traktował warsztat historyka, a miał ambicje być arbitrem w tak ważnym temacie, Tomasz Szarota otrzymał karkołomne zadanie.
Miał jako zawodowy historyk i znawca tematyki pomóc w zbudowaniu prawdziwego obrazu tego, co stało się w Jedwabnem w 1941 roku. Aby wykonać to zadanie, przeprowadził gruntowną wiwisekcję. Przyjmując jako prawdę niepodważalną, że zbrodni w Jedwabnem dokonano polskimi rękami, zakwestionował kilka arbitralnych stwierdzeń Grossa i wykazał, że pominął on kilka ważnych źródeł niewygodnych dla głównych tez jego książki.
Nie miejsce tu, aby dokładnie egzemplifikować krytyczne uwagi Tomasza Szaroty odnośnie do warsztatu naukowego Jana Tomasza Grossa. Zainteresowany czytelnik znajdzie je we wskazanych wyżej wywiadach. Pragnę tu jednak wyraźnie podkreślić, że krytyczne wypowiedzi Tomasza Szaroty w stosunku do głównych tez książki „Sąsiedzi” i następnych publikacji tego autora pokazują nie tylko warsztat historyczny: rzetelność i głębokie przygotowanie merytoryczne do dyskusji, ale też odwagę cywilną Profesora. Bo należy pamiętać, że w okresie gorących dyskusji nad kontrowersyjną książką Grossa każdy – jak już wspomniałem – kto próbował podważyć tezy i daleko idące uproszczenia tego autora, mógł być szybko zaszufladkowany przez środowiska żydowskie w Stanach Zjednoczonych, Izraelu i w Polsce jako antysemita. Krytyczna ocena prof. Tomasza Szaroty została przyjęta z wielką uwagą i ma trwałe miejsce w polskiej publicystyce.
Jedną z najważniejszych wypowiedzi na ten temat jest wywiad Tomasza Szaroty opublikowany w „Tygodniku Powszechnym”, pt. „Jedwabne bez stereotypów” (2002, nr 17), gdzie stwierdził m.in.: Dla mnie „Sąsiedzi” to ważny esej, zmuszający historyka do podjęcia badań. Gross jest socjologiem i nigdy nie nauczył się warsztatu historyka. Nasze, to znaczy historyków zarzuty i uwagi krytyczne odczytuje jako przejaw zakorzenionego w Polakach antysemityzmu.
W 2002 roku, przy dość powszechnym zachwycie nad książką Grossa, gdy m.in. niemiecki tygodnik „Stern” uznał „Sąsiadów” za „najlepszą książkę historyczną powstałą w Europie po upadku komunizmu”, trzeba było mieć odwagę, żeby przeciwstawić się tezom i retoryce Grossa, który – nie przyjmując żadnych uwag krytycznych – brnął coraz dalej w swych uproszczeniach. W końcu Gross doszedł do przekonania, że Polacy w czasie wojny zabili więcej Żydów niż Niemców. I tu dialog musiał się skończyć. Chyba że Grossowi uda się udowodnić, iż Polacy pod Monte Cassino, Lenino czy Kołobrzegiem bądź w zamachu na kata Warszawy Franza Kutscherę nie zabijali Niemców tylko Żydów.