Bracia Marian i Antoni Mariańscy, którym poświęciłem poprzedni odcinek, pochodzili z wołyńskiej wsi Zasmyki. Miejscowość ta weszła do historii Polski, gdyż na początku 1944 roku stała się kolebką słynnej 27 Wołyńskiej Dywizji AK.
Gdy wybuchła wojna, Leon Mariański miał szesnaście lat, a jego brat Antoni - dwanaście. Mieszkali z rodzicami w Zasmykach, na południu Wołynia. Była to polska kolonia powstała po 1863 roku na rozparcelowanych przez carat ziemiach należących do Białostockich. Przed wybuchem II wojny światowej była to największa wieś w powiecie kowelskim. W Zasmykach było około 100 gospodarstw, niemal wyłącznie polskich. Mieszkały tam też dwie rodziny niemieckie: Sztebnerów i Plichtów - spolszczone jednak do tego stopnia, że nawet zatraciły niemiecką pisownię swych nazwisk. Według Antoniego Mariańskiego Arnold Plichta był tłumaczem języka niemieckiego i pomagał Polakom w trudnych sprawach, gdy byli podejrzewani przez gestapowców o działalność antyniemiecką. Kiedy w 1940 roku w wyniku porozumienia rządu III Rzeszy i ZSRR o wymianie ludności rosyjskiej i niemieckiej na okupowanych dawnych terenach polskich Sztebnerowie i Plichtowie mogli wyjechać do Vaterlandu, nie przyjęli tej oferty, wyżej sobie ceniąc Polskę od hitlerowskich Niemiec. Johan Sztebner, który był właścicielem tartaku w Zasmykach, przypłacił tę decyzję życiem: zginął z rąk Niemców 19 stycznia 1944 roku w czasie pacyfikacji jego rodzinnej wsi.
Zasmyki rozciągały się na przestrzeni ponad 5 kilometrów i miały dobre gleby. Polacy wznieśli tam kościół na gruntach Zygmunta Śladeckiego, szkołę i świetlicę. Urządzili też cmentarz. Przez cały okres międzywojenny sołtysem Zasmyk był Franciszek Dondalski, a proboszczem - budowniczy kościoła, Kazimierz Mackiewicz.
Rzeczpospolita Zasmycka
W czasie okupacji hitlerowskiej Zasmyki stały się miejscem, w którym powstał jeden z najsilniejszych na Wołyniu ośrodków polskiej samoobrony. Nazwano go nawet „Rzeczpospolitą Zasmycką”, bo wchodziły w jej skład kolonie: Janówka, Radomle, Lublatyn i Kupiczów (wieś o licznej społeczności czeskiej).
W lipcu 1943 roku w Zasmykach zgromadzili się mieszkający w okolicy Polacy, aby wspólnie bronić się przed akcjami ukraińskich nacjonalistów. Wspomagani byli przez oddziały Armii Krajowej pod dowództwem por. Władysława Czermińskiego (ps. Jastrząb) i por. Stanisława Kądzielawego (ps. Kania). Upowcy wielokrotnie nękali broniących się tam Polaków: stosowali różne fortele, próbowali uśpić czujność obrońców pojednawczymi gestami bądź przestraszyć groźbami totalnej zagłady, ale nie odważyli się na frontalne uderzenie na Zasmyki. Ukraińcy nigdy nie ustalili, jaką siłą militarną dysponowali tam Polacy. Była to zasługa por. Władysława Czermińskiego (ps. Jastrząb), który zastosował sprytny manewr: regularnie wysyłał z Zasmyk w różne strony okolicy bardzo ruchliwe oddziały, stwarzając tym wrażenie, że ma dużo wojska dysponującego nie tylko bronią długą, ale i armatami. To był oczywiście mit, ale skutecznie oddziaływał na wyobraźnię upowców.
Napadu na Zasmyki dokonali dopiero 19 stycznia 1944 roku Niemcy, chcąc zlikwidować bazę partyzancką na zapleczu zbliżającego się frontu. Walka była zacięta. Współdziałały tam ze sobą pododdziały z okolicznych wsi i kolonii. Obrońcy ponosili straty, ale wychodzili z walk zwycięsko. Dużym polskim sukcesem było wzięcie do niewoli w Zasmykach 100-osobowego oddziału Niemców uciekających przed Armią Czerwoną.
Fenomen wołyńskiej dywizji AK
Samoobrona w Zasmykach przetrwała do nadejścia Rosjan. Oddziały Czermińskiego i Kądzielawy wchodziły w skład 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej i były właściwie rdzeniem tej legendarnej kresowej formacji wojskowej. Dywizja Wołyńska AK liczyła według różnych, rozbieżnych źródeł od 6 do 7,5 tysiąca żołnierzy. Była największą polską jednostką partyzancką, która walczyła nieprzerwanie jako zwarty związek taktyczny od stycznia do lipca 1944 roku. Zapoczątkowała na Wołyniu „Akcję Burza”. Jej oddziały stoczyły około sześćdziesięciu większych lub mniejszych bitew i potyczek. Szlak bojowy 27 Wołyńskiej Dywizji wyniósł w sumie ponad 500 kilometrów. W bojach poległo - według niepełnych danych - 626 żołnierzy dywizji, około 1320 zaginęło bez wieści, a 200 trafiło do niemieckiej niewoli i prawdopodobnie zginęło w wyniku egzekucji.
27 Wołyńska Dywizja AK to prawdziwy fenomen polskiej organizacji wojskowej w czasie wojny na obszarze wyjątkowo niebezpiecznym, gdzie trzeba było walczyć niemal równocześnie z trzema wrogami: Niemcami, banderowcami i nadciągającą Armią Czerwoną. Historia tej dywizji ma swoich skrupulatnych historyków. Należą do nich prof. Władysław Filar, Michał Fijałka i Józef Turowski.
Likwidacja 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK
W studiach historycznych prof. Władysława Filara został przedstawiony gruntownie proces likwidacji przez Sowietów legendarnej 27 Dywizji. Ale ten bolesny, wstrząsający akt dramatu kilku tysięcy wołyńskich akowców znalazł też odbicie w dziesiątkach różnego rodzaju wspomnień opublikowanych w pismach i wydawnictwach niszowych, pamiętników, relacji oraz prób naukowej wiwisekcji. Sposoby, jakimi zdobywano broń, jak rekrutowano żołnierzy i jakie spotykały ich sytuacje, znajdujemy w setkach wspomnień.
Po przejściu frontu Polacy zostali wysiedleni za Bug, a wieś Zasmyki przestała istnieć. Nieliczne ocalałe z pożogi gospodarstwa włączono do sąsiedniej wsi Gruszówka. W nocy z 25 na 26 lipca 1944 roku Sowieci podstępnie rozbroili w Skrobowie pod Lubartowem 4,5 tysiąca żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji AK. Wielkiego trzeba by pióra - napisał Leon Mariański w swej monografii „Od Zasmyk do Skrobowa” - aby opisać przeżycia rozbrojonych żołnierzy. Wystarczy, jeśli wspomnę, że mężczyźni, grubo po czterdziestce, leżeli w lesie twarzą do ziemi i z trudem wielkim tłumili łkanie. Te drgające co chwila ramiona mówiły o tym, co się dzieje w ich wnętrzu. Starzy, wysłużeni wiarusi, mający za sobą wrzesień 1939 roku, a później ciężkie boje z banderowcami, których znałem z tylu bitew i trudów, znoszonych bez szemrania i skargi, teraz nie potrafili zapanować nad sobą i nad wyrządzoną wszystkim krzywdą. Niektórzy przeleżeli tak do rana, nie znajdując sił, by ruszyć się z miejsca. W ciągu paru godzin zniszczono i zatracono to, co przez tyle miesięcy budowane było z jakże ogromnym wysiłkiem, wśród śmiertelnych niebezpieczeństw. Zdeptano bohaterstwo i patriotyczną gotowość do walki. Epopeja Wołyńskiej Dywizji dobiegła do końca. Nagrodą za przelaną polską krew, rany, cierpienia tysięcy i ogromne łzy matek, żon, sióstr było upokorzenie: rozkaz rzucenia na stos swej broni, tak ciężko zdobytych karabinów. Stało się to w Skrobowie.
25 autobusów
Dzieje 27 Wołyńskiej Dywizji AK dopełniają przejmujące relacje braci Mariańskich o odbudowie cmentarza wojskowego w Zasmykach. Starania podjęto po niemal pięćdziesięciu latach od zakończenia wojny, po długim okresie, gdy próbowano wymazać z kart historii to, co stało się na Wołyniu. W czasach sowieckich w Zasmykach zburzono do fundamentów polski kościół i zniwelowano cmentarz żołnierzy AK oraz ofiar banderowców. Imponująca była determinacja tych, którzy przeżyli wojnę, i ich rodzin, aby doprowadzić do zachowania pamięci o tych, którzy bronili się przed rzezią banderowców i zbrojnie wypierali Niemców z Wołynia w 1944 roku.
Walkę o odbudowę cmentarza w Zasmykach toczyli w pierwszym rzędzie świadkowie tamtych wydarzeń, którzy wprawdzie nieśli już na sobie brzemię lat, ale nie zabrakło im determinacji i wielkiego poświęcenia, aby sprawę doprowadzić do końca: trwale upamiętnić los swoich towarzyszy broni i nie pozwolić o nich zapomnieć.
13 września 1992 roku na otwarcie odbudowanego cmentarza wojskowego w Zasmykach przybyła ponad 1000-osobowa grupa kombatantów 27 Wołyńskiej Dywizji AK wraz z rodzinami i sympatykami. Przyjechali 25 autobusami i kilkudziesięcioma samochodami osobowymi. Byli z nimi ówczesna marszałek Senatu RP Alicja Grześkowiak i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego reprezentujący prezydenta Lecha Wałęsę - Jerzy Milewski.
Ta niezwykła kawalkada samochodów z polskimi proporczykami wyruszyła z Zosina w województwie lubelskim. Pięćdziesięciokilometrowa trasa prowadziła przez Uściług, Włodzimierz Wołyński, Turzysk, Radowicze, Tuliczów, Kupiczów, Lityn i Gruszówkę do miejsca, gdzie były kiedyś Zasmyki. We wszystkich wymienionych miejscowościach toczyły się w czasie wojny walki polskiej samoobrony. Homilię na odbudowanym cmentarzu wygłosił biskup polowy gen. Wojska Polskiego Sławoj Leszek Głódź.
Historia Apolonii Reszczyńskiej z Pępic
Relacji o „wyczynach banderowców” przeczytałem i wysłuchałem setki. Oto tylko jedna z nich, którą zapisałem przed niemal dwudziestu laty, gdy zamieszkałem w dawnej ewangelickiej pastorówce w Pępicach, w gminie Skarbimierz pod Brzegiem. Poznając swych pochodzących niemal wyłącznie z Kresów sąsiadów, słuchałem ich opowieści. Jedną z moich rozmówczyń we wrześniu 1996 roku była najstarsza wówczas mieszkanka Pępic, licząca 92 lata Apolonia Reszczyńska.
Pani Pola, bo tak ją nazywano, była córką Wincentego i Anny z Kamińskich. Urodziła się 25 lipca 1904 roku we wsi Wacławka w powiecie równieńskim na Wołyniu. Po ślubie z Antonim Reszczyńskim (1899-1982) w 1923 roku wspólnie z mężem zamieszkała w innej wsi wołyńskiej, o nazwie Leonówka, i tam przeżyła tragedię, która później wracała do niej koszmarnymi snami i nagłymi, niespodzianymi lękami.
Tragedia Leonówki
Leonówka była małą, liczącą 69 gospodarstw, czysto polską wsią na Wołyniu, 30 km od miasta Równe. Otaczały ją wsie, takie jak Żelanka i Rysianka, gdzie mieszkała ludność wyłącznie ukraińska. Na tym terenie do końca roku 1942 konflikt narodowościowy właściwie nie istniał. Do Leonówki tragedia przyszła 1 sierpnia 1943 roku tuż przed północą. 39-letnia wówczas Apolonia Reszczyńska tak zapamiętała ten czas: Od wiosny 1943 roku do Leonówki zaczęły dochodzić budzące coraz większy postrach wieści o nasilających się w okolicy zbrodniach na polskiej ludności cywilnej dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich. Moja rodzina, a mieliśmy wówczas z mężem sześcioro drobnych dzieci, postanowiła na noc wyjeżdżać do pobliskiego miasteczka Tuczyn, gdzie wynajęliśmy kwaterę, aby tam nocować. W dzień pracowaliśmy w gospodarstwie w Leonówce, a na noc jechaliśmy konnym zaprzęgiem do Tuczyna. Nasi sąsiedzi z Leonówki nocowali w okolicznych krzakach i zagajnikach. Wszyscy baliśmy się, że śmierć może przyjść nocą. Mężczyźni wieczorami zaciągali straże na rogatkach wsi.
W fatalny dzień 1 sierpnia 1943 roku po wieczornej mszy w kościele, trochę uspokojeni, postanowiliśmy nie jechać na nocleg do Tuczyna. Gnana jednak jakimś złym przeczuciem, namówiłam swych sąsiadów, rodzinę Łojów, aby przyszli do nas do chaty pomodlić się przy figurze Matki Boskiej z Niepokalanowa. Około godziny 22.00, w czasie odmawiania litanii, usłyszeliśmy strzały i gdy wybiegliśmy z domu, ujrzeliśmy, jak na początku wsi od pocisków zapalających buchnął ogień z kilku krytych słomą chat. Wszystkich ogarnęło przerażenie. W wielkim chaosie, wśród wrzasków, w grzmocie eksplozji karabinowych pocisków, w blaskach krwawych języków ognia bijących w niebo z palących się domów i stodół, chwyciłam swe najmłodsze dziecko, sześciomiesięcznego Romana, i zaczęłam biec na oślep przed siebie w kierunku lasu. Mąż mój pobiegł ze starszymi dziećmi za stodołę, w zboże.
Świst kul wyzwalał we mnie niespożyte siły. Młodsze dzieci, razem ze spuszczonym z łańcucha psem, rozbiegły się w różne strony. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że wieś jest otoczona przez banderowców. Z Romkiem na rękach biegłam, potykając się, między łanami dojrzewającego żyta. Przy mnie był cały czas skomlący ze strachu pies. Gdy byłam już blisko lasu, przede mną jak z podziemia wyrósł potężny Ukrainiec z karabinem w rękach. Poznałam go. Był to Szkul, Ukrainiec z sąsiedniej wioski, który często bywał u nas. Był producentem betonowych kręgów do studni i przed kilku tygodniami na środku naszego podwórka z moim mężem montował te kręgi w nowo wykopanej przez nas studni. Był miłym, serdecznym człowiekiem i nawet zaprzyjaźniliśmy się z nim. Teraz ujrzałam go w nowej roli. Z jakimś obłędnym błyskiem w oczach i straszliwym grymasem twarzy bez wahania strzelił prosto w moją głowę. Kula świsnęła mi przy lewej skroni, zrywając przepaskę do włosów i powodując krwotok z przestrzelonego ucha. Runęłam z dzieckiem w zboże, nie tracąc jednak przytomności. Szkul sądził, że mnie zabił. Synka, Romka, przydeptał butem. W tym momencie usłyszałam rozkaz: „Prawe kryło w pered!” (prawe skrzydło do przodu). Szkul wykonał polecenie. Przekroczył leżącą we krwi kilka metrów ode mnie Marynię, siostrę mego męża, zamężną z Wąsowskim. Obok niej leżał, na szczęście żywy, jej dwuletni syn, Stefek, który obecnie mieszka we Wrocławiu.
Gdy Szkul poszedł w stronę wioski, by tam realizować morderczy rozkaz, ja podniosłam się, przykryłam swe dziecko snopkiem i w szoku pobiegłam dalej do lasu. Strzelali za mną, ale nie trafili. Gdy zaczęło świtać, Ukraińcy ze wsi ustąpili. Wówczas wróciłam na miejsce, gdzie schowałam dziecko. Znalazłam je całe i żywe. Ale Romek do końca życia miał wgniecioną klatkę piersiową - była to pozostałość po obcasie Szkula.
Wszystkie domy w Leonówce były spalone. Wśród pogorzelisk leżały dziesiątki trupów. Tylko moja rodzina miała wyjątkowe szczęście: wszyscy przeżyliśmy - mąż i sześcioro naszych dzieci. Drugiej takiej rodziny w Leonówce nie było. W każdej kogoś opłakiwano.
Droga na zachód
Nie mając gdzie mieszkać, przenieśliśmy się z Leonówki do Tuczyna. Stamtąd zostaliśmy wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec, pod Budziszyn (Bautzen). Po zakończeniu wojny zaprzęgiem konnym ruszyliśmy na zachód z myślą powrotu na Wołyń. Było nas dziewięcioro, bo w Niemczech urodził się mój najmłodszy syn, Alfred (1944), który mieszka obecnie w Pępicach. Jechaliśmy przez wypalony Wrocław. Gdy dojechaliśmy do Łosiowa, spotkaliśmy liczną grupę uciekinierów i przesiedleńców z Wołynia. Dowiedzieliśmy się, że ziemia jest tam zupełnie wypalona i że nacjonalizm ukraiński nadal zbiera tam swoje ofiary. Wtedy to wspólnie z mężem postanowiliśmy osiąść na Śląsku. Znaleźliśmy wolną gospodarkę w Strzelnikach pod Brzegiem. Tam mieszkaliśmy wśród innych wygnańców z Wołynia do roku 1974. Przed kościołem w Strzelnikach w dowód wdzięczności za cudowne ocalenie w Leonówce moja rodzina wzniosła krzyż. W 1974 roku przenieśliśmy się do Pępic, gdzie przed kilkoma laty zmarł mój mąż, Antoni. Leonówki już nigdy nie zobaczę.
Na początku lat 90. XX wieku w konkursie „Dziennika Lubelskiego” wyróżniono wspomnienia Janiny Rolle - przedwojennej nauczycielki z Leonówki. Jej opowieść w sposób podobnie dramatyczny jak relacja Apolonii Reszczyńskiej pokazuje zapomnianą tragedię wołyńskiej wsi Leonówka.
Senny koszmar
Opowieść Apolonii Reszczyńskiej opublikowałem 3 października 1996 roku w „Gazecie Brzeskiej”. Po dwudziestu latach, pisząc książkę o Wołyniu, postanowiłem dowiedzieć się, jakie były dalsze losy mej rozmówczyni sprzed lat. Od jej syna, Alfreda Reszczyńskiego, dowiedziałem się, że zmarła w 1998 roku. żyła jeszcze dwa lata, a okoliczności jej śmierci były równie wstrząsające jak przytoczona wyżej opowieść.
Na święta Bożego Narodzenia roku 1998 Apolonia Reszczyńska, licząca wówczas 94 lata, pojechała do Brzegu, do swej córki Zofii (rocznik 1938), po mężu Malinowskiej. W czasie nocy sylwestrowej, wyrwana ze snu wystrzałami i eksplozjami fajerwerków nad brzeskim ratuszem witającymi Nowy Rok, sądziła, że to napad banderowców. Chcąc - tak jak przed 65 laty w Leonówce - ratować się ucieczką, otworzyła okno i wyskoczyła przez nie. Pokoik, w którym spała, był na wysokim parterze. Upadek okazał się tragiczny w skutkach: złamała nogę i pokaleczyła twarz, bo wpadła głową w krzak róży. Przewieziona do szpitala, żyła jeszcze miesiąc. Trauma banderowskich „czerwonych nocy”, w czasie których płonęły całe wsie, została w niej do końca życia.