Stanisław S. Nicieja

Moje Kresy. Złoczowski garnizon

Uczestnicy kursu obrony w Złoczowie, czerwiec 1939. Siedzą od lewej:  Małysowa, czwarta – Malwina Uszyńska, szósty – starosta złoczowski Jan Płachta, Fot. Archiwum prywatne Uczestnicy kursu obrony w Złoczowie, czerwiec 1939. Siedzą od lewej: Małysowa, czwarta – Malwina Uszyńska, szósty – starosta złoczowski Jan Płachta, ósmy – dr Wasung, dziewiąty – płk Stanisław Dąbek, dowódca 52 pp, dziesiąty – dyr. Tadeusz Gorączko, jedenasty – kpt. Adamecki. Ze zb. Romana Maćkówki z Krakowa.
Stanisław S. Nicieja

Społeczność Złoczowa miała szczęście, że w jej scenerię w II Rzeczypospolitej wpisali się bardzo poczytni i popularni pisarze – Stanisław Strumph-Wojtkiewicz i Lew Kaltenbergh. Oni to po latach, pisząc wspomnienia, umieli zmitologizować wydarzenia, którymi żyło to kresowe miasteczko.

Pisarze w mundurach

Stanisław Strumph-Wojtkiewicz (1898-1986) – poeta, prozaik, tłumacz literatury rosyjskiej, gdy trafił do Złoczowa, był młodym oficerem. Wyróżniała go wielka fantazja. Umiał pisać z rozmachem i budować atrakcyjne fabularne opowieści. Specjalizował się w historii powstania styczniowego i II wojny światowej. Miał opinię świetnego gawędziarza, cenionego kompana do tańca, szklanki i brydża – nie sposób było go nie lubić. Ale był też wyjątkowym konfabulatorem, z mocnym rysem megalomanii.

Zdawał się nie odróżniać obowiązków historyka od prawa do absolutnej wolności fantazjowania przysługującego pisarzowi. Stąd w jego powieściach biograficznych, reportażach i wspomnieniach nie sposób częstokroć oddzielić prawdę od zmyślenia. Kreował historię według swego widzimisię.

Zdarzało mu się, iż wspominał i pisał o sprawach, które u znawców budziły śmiech, konsternację, irytację, a nawet potępienie. Dla przykładu: twierdził, że był pierwowzorem postaci Cezarego Baryki – bohatera bodaj najgłośniejszej w okresie międzywojennym powieści Stefana Żeromskiego „Przedwiośnie”.

Z rzeczywistością miało to niewiele wspólnego poza tym, że Stanisław Strumph-Wojtkiewicz jako młodzieniec był w czasie I wojny światowej w Baku, pisał tam swoje wiersze publikowane w bakijskim czasopiśmie „Ogniwo” i widział, co działo się na ulicach tego miasta w czasie rewolucji rosyjskiej.

Wojtkiewicz twierdził również z wielkim przekonaniem i sugestywnością, że był swego czasu doradcą czołowych polskich polityków, m.in. marszałka Rydza-Śmigłego i generałów – Sikorskiego, Andersa, Sosnkowskiego, Bora-Komorowskiego – i gdyby oni słuchali jego sugestii, wojna mogłaby potoczyć się inaczej, lepiej dla Polski. Uparcie głosił też tezę, że za śmierć gen. Władysława Sikorskiego w Gibraltarze powinni być sądzeni Winston Churchill do spółki z gen. Władysławem Andersem.

Przez takie konfabulacje i ahistoryczne figury retoryczne Strumph-Wojtkiewicz narażał się na różnego rodzaju złośliwe opinie i recenzje jego książek, a nawet procesy, z których najsłynniejszy wytoczył mu Melchior Wańkowicz: nazwał go polskim Münchhausenem i demaskując ewidentne konfabulacje wygrał proces z Wojtkiewiczem.

Głośne były też polemiki o prawdę historyczną Wojtkiewicza z Olgierdem Terleckim – autorem bardzo poczytnych wówczas szkiców i esejów historycznych oraz biografii Władysława Sikorskiego i Józefa Becka. Gdy w 1987 roku Terlecki wydał antologię swoich recenzji, to niemal połowa tego tomu zawierała polemikę z konfabulacjami Strumph-Wojtkiewicza.

Niemniej jednak twórczość Stanisława Strumpha-Wojtkiewicza mimo wielu zawirowań, które jej towarzyszyły, była niezwykle popularna. Rozbudzała w młodszych i starszych pokoleniach Polaków zainteresowanie historią. Jego kilkanaście opowieści biograficznych cieszyło się wielką poczytnością i trafiło na listy bestsellerów. Dwie z jego książek zostały zekranizowane – były to: „Agent nr 1” (o słynnym polskim wywiadowcy w Grecji, którego postać odtworzył na ekranie Karol Strasburger) i „Sekret Enigmy” (o złamaniu niemieckiego szyfru przez polskich inżynierów).

Mistrz literackiej gawędy

Lew Kaltenbergh (1910-1989) – urodzony w Szumsku na Wołyniu, absolwent polonistyki na Uniwersytecie Lwowskim i swego czasu asystent prof. Juliana Kleinera – nie ustępował w talentach oratorskich Strumph-Wojtkiewiczowi, a można rzec, iż je przewyższał.

Nie był, jak jego kolega z garnizonu złoczowskiego, enfant terrible polskiej literatury, a miał opinię rzetelnego dokumentalisty, umiejącego odróżnić fakt historyczny od legendy. Piotr Kuncewicz uważał, iż Kaltenbergh był jednym z najbardziej wyedukowanych i najinteligentniejszych gawędziarzy swej epoki. Był to rzeczywiście przenikliwy obserwator, odkrywający z maestrią głębokie, utajnione sensy nawet w najbardziej błahych historyjkach. Jego powieści biograficzne „Ogień strzeżony” (o Stanisławie Wyspiańskim) oraz „Dno czary” (o Norwidzie) były swego czasu bestsellerami i do dziś nie straciły na swej atrakcyjności i wiarygodności. „Ułamki stłuczonego lustra” – znakomity tom wspomnień, napisany z wielkim biglem i humorem, który ukazał się w 1991 roku już po jego śmierci, jest prawdziwą kopalnią anegdot, humorystycznych opowieści i barwną fotografią ludzi, o których otarł się Kaltenbergh.

Do Złoczowa trafił w 1937 roku jako 26-letni podoficer tuż po uzyskaniu doktoratu na Uniwersytecie Lwowskim. Jego wspomnienia z czasów, gdy paradował po Złoczowie w żołnierskim mundurze i przesiadywał na kawie w słynnej cukierni Maćkówki oraz przy brydżu w kasynie oficerskim zmitologizowały tamtą społeczność garnizonową.

Trzeba pamiętać, że była to społeczność bardzo ważna dla miasta, dająca mu oryginalny koloryt, ale zamknięta dla obserwatorów z zewnątrz. Liczna grupa oficerów i podoficerów 52 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych należała do elity miasta. Kadra zawodowej służby wojskowej z natury rzeczy stanowi zamknięty krąg towarzyski, w którym obowiązują pisane i niepisane zasady oraz nakazy obyczajowe ograniczone regulaminami i swoistą hierarchią wartości. Aby je opisać, trzeba być wewnątrz tej grupy.

I tak było z Lwem Kaltenberghiem oraz Strumph-Wojtkiewiczem. Dzięki nim możemy po wielu latach wniknąć w świat złoczowskiego garnizonu, wejść do tamtejszych koszar i kasyn oficerskich oraz poznać charakterystyki po­szczególnych dowódców.

Z wiejskiej szkoły po lampasy generalskie

W hierarchii ważności centralną postacią w złoczowskim garnizonie był dowódca 52 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych płk Stanisław Dąbek (1892-1939) – postać legendarna, mająca trwałe miejsce w historii Polski jako bohaterski dowódca obrony polskiego Wybrzeża we wrześniu 1939 roku.

Stanisław Dąbek, urodzony w Nisku nad Sanem w rodzinie chłopskiej, absolwent seminarium nauczycielskiego w Sokalu i nauczyciel wiejski w okolicach Bóbrki w dawnym województwie lwowskim, do armii trafił z nakazu, gdy wybuchła I wojna światowa. Skierowano go do szkoły oficerskiej na Morawach, po której otrzymał stopień oficerski i wysłano go na front w Karpatach. Został tam ciężko ranny. Po rehabilitacji odbył kampanię włoską i w dalekich Alpach doczekał końca wojny.

Życie wojskowe tak mu się spodobało, iż postanowił porzucić zawód nauczycielski i zostać oficerem zawodowym. Wybór ten okazał się szczęśliwy, gdyż dał mu nie tylko satys­fakcję, ale też duże uznanie, prawdziwe przyjaźnie oraz trwałe miejsce w historii Polski.

O kształt granic Polski walczył z Ukraińcami pod Lwowem i bolszewikami pod Kijowem i Warszawą. W 1920 roku awansował do stopnia majora, a cztery lata później został podpułkownikiem. Był ofiarnym, błyskotliwym oficerem. Posiadał niemal wszystkie bojowe odznaczenia austriackie (z Żelazną Koroną włącznie) oraz polskie (z Krzyżem Walecznych i Virtuti Militari). Wsławił się – jak podano w jednej z charakterystyk – „zuchwałymi nocnymi wypadami oraz zdumiewającą pogardą śmierci”. Po ustaleniu w traktacie ryskim w 1921 roku granic Polski pełnił funkcje dowódcze w jednostkach w Chełmie, Tomaszowie Mazowieckim i Zambrowie. W 1937 roku został dowódcą 52 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych w Złoczowie.

W przededniu wybuchu II wojny światowej wyznaczono go na dowódcę Morskiej Brygady Obrony Narodowej i faktycznego dowódcę obrony polskiego Wybrzeża. Podlegało mu 15 tysięcy żołnierzy. Walcząc z naporem o wiele liczniejszych oddziałów Wehrmachtu, wykazał się wielką ofiarnością i inteligencją, broniąc Gdyni i organizując skuteczne zaczepne wypady. Wobec przewagi niemieckiej i braku pomocy z zewnątrz Polski nie miał szans w tej walce. Jego ostatnią decyzją było wycofanie oddziałów na Kępę Oksywską.

Tam 19 września 1939 roku – w obliczu nieuchronności klęski i na wieść, że wódz naczelny marszałek Edward Rydz-Śmigły, nie stoczywszy żadnej bitwy z Niemcami, opuścił terytorium Polski – odebrał sobie życie strzałem w głowę. Wcześniej poinformował swego zastępcę, że jeśli zginie, ten ma zaniechać walki z Niemcami.

W obronie Wybrzeża spośród dowodzonych przez płk. Stanisława Dąbka zginęło około 5 tysięcy żołnierzy, czyli 1/3 składu osobowego podległych mu oddziałów. Niemcy po zajęciu Kępy Oksywskiej pozwolili na skromny uroczysty pogrzeb Dąbka. W październiku 1946 roku ekshumowano jego prochy i złożono na cmentarzu w Babim Dole, gdzie na jego mogile umieszczono słowa, które miał wypowiedzieć w czasie walk o polskie Wybrzeże: „Pokażę wam, jak Polak walczy i umiera”.

Pośmiertnie płk. Stanisława Dąbka awansowano na stopień generała, a jego imieniem nazwano wiele szkół, m.in. w Gdyni, Tczewie, Gdańsku, Stalowej Woli i w jego rodzinnym Nisku. Jest też patronem ulic w kilkudziesięciu polskich miastach, z jego podobizną wydano medale i znaczki pocztowe oraz nazwano jego imieniem statek zwodowany w Gdyni i eksploatowany przez Polskie Linie Oceaniczne.

Pułkownik Dąbek i złoczowski krąg oficerski

Legendarna postać płk. Stanisława Dąbka mocno związana jest ze Złoczowem, gdzie jego barwna osobowość cieszyła się dużą popularnością i została opisana w licznych wspomnieniach i opowieściach wojskowych.

Najbarwniejszą charakterystykę Dąbka znajdujemy we wspomnieniach Kalten­bergha. Pisze on nie tylko o dowódcy, ale też o całym kręgu jego współpracowników. Wśród nich na pierwszy plan wybija się sierżant – szef kancelarii pułkowej, najbardziej zaufany i najbliższy współpracownik płk. Dąbka Karkulewski. Była to – wspominał Kaltenbergh – postać niesłychanie w pułku ważna, istna wyrocznia zagadnień ewidencyjnych, a w ogóle – encyklopedia wiedzy pułkowej. Sierżant-szef Karkulewski, od którego wiele zależało, zwykł był wyrażać się o pułkowniku Dąbku z niesłychaną estymą, ale w obcowaniu bezpośrednim starał się utrzymać na szczeblu niemal równym z dowódcą. Lubił zresztą wspominać o wspólnych z Dąbkiem przeżyciach wojennych.

„My dwaj – twierdził swoim lwowskim akcentem – to jesteśmy ostatni, którzy jeszcze pamiętamy Caporetto [słynna bitwa w 1917 roku między wojskami włoskimi a austro-węgierskimi], bo my dwaj, to – jesteśmy z prawdziwego wojska. Jeszcze trochę chorąży Rzeżuchowski, ale on nie jest tak zasłużony”.

Szef kancelarii pułkowej Karkulewski nigdy nie wstawał od biurka, kiedy wchodził ktoś z oficerów. Podnosił się z krzesła tylko na widok dowódcy pułku, który zresztą już wchodząc, rzucał krótkie: „Siadajcie sierżancie!”. Tamten siadał i mówił: „Tak jest, ale ja nie jestem sierżant, tylko starszy sierżant, panie pułkowniku!”. Powtarzało się to co dzień i stanowiło jakby swoisty ceremoniał. Z kolei następowało szukanie kluczy do szafy. Pułkownik niecierpliwił się, bo kluczy do szafy jakoś nie było.

Wreszcie zaperzony, sapiący i na twarzy czerwony stawał przed Karkulewskim i krzyczał: „No, do jasnej cholery, od czego ja was tutaj mam? Otwórzcie mi to!”. Na to Karkulewski, podkreślając tym pełne respektu spoufalenie, odpowiadał flegmatycznie ze swoim lwowskim akcentem: „Cym ja, panie pułkowniku, otworzę to – moim... kozikiem?”.

Takim rytuałem rozpoczynał się roboczy dzień. Pułkownik Dąbek latał dosłownie po wszystkich pododdziałach i rozsadzała go energia z powodu wciąż dostrzeganych nieprawidłowości. „Bohaterów dużo, a porządku sakramencki brak” – mawiał. Przede wszystkim brzydził się widokiem oficera, który nic nie robi. Czy na placu ćwiczebnym, czy poza placem w godzinach zwanych służbowymi natychmiast zatrudniał każdego. „Leniwy oficer daje zły przykład szeregowcom” – powtarzał.

Takie napędzanie do roboty przyprawiało starszych oficerów o rozpacz. Przeganiani z miejsc spoczynku czy palenia papierosów, klęli prześladowcę, który uwziął się, aby jego oficerowie stali się chlubą dywizji i armii. Spokojne wyczekiwanie emerytury było w Złoczowie w 52 pułku niemożliwe, a pociechy znikąd, chyba przy karcianym stoliku. Ale i tu na przeszkodzie stał też płk Dąbek. „Kasyno to nie klub karciany” – mawiał. Kto chce się zgrywać – proszę, ale prywatnie.

Oto drobny fragment opisu dnia codziennego w złoczowskich koszarach. A jest tam tych opowieści bez liku. Są tam historie konfliktów w kadrze oficerskiej, która miała różne doświadczenia i proweniencje: częstokroć wywodziła się z armii zaborczych – rosyjskiej, niemieckiej i austriackiej. Była też rywalizacja pomiędzy byłymi legionistami Piłsudskiego, wyraźnie faworyzowanymi w II RP, a oficerami, którzy nie byli niegdyś pod komendą osobistą naczelnika państwa. Pułkownik Dąbek należał do tych drugich i miał problemy z tolerowaniem „leniwych weteranów” – jak ich nazywał. Stanowili oni, jego zdaniem, „zakałę armii”.

Przeważnie chodziło o legionistów bądź pseudolegionistów. Niezależnie od tego, kiedy i jak zasłużyli się dawniej, a jaką wartość przedstawiali aktualnie, okazywali się nieusuwalni. Jakieś niewidoczne nici łączyły ich z tą czy inną szarą eminencją urzędującą w Warszawie.

Płk Stanisław Dąbek szczególnie cenił dwóch podległych mu w Złoczowie majorów: Józefa Staffa i Wacława Spławę-Neymana – kawalerzystów, świetnych jeźdźców. Dąbek lubił ich towarzystwo i wyraźnie ich faworyzował. Mogli sobie na wiele pozwalać. Staff, podobnie jak Dąbek, nie znosił oficerów brydżystów.

„To nie jest wojskowa gra – mówił. Wojskowy powinien grać raczej w gry hazardowe: w pokera, w oczko, ostatecznie w stukułkę. A brydż to gra dla takich, co mają po czym odpoczywać, a po czym odpoczywają sztabowcy?”. Dąbek cenił odwagę cywilną Staffa.

Gdy któregoś dnia do Złoczowa przyjechał na inspekcję były legionista płk Adam Dobrodzicki (1883-1944) i w czasie kontroli, widząc jakieś uchybienie, podniósł głos na mjr. Staffa, ten spokojnie odpowiedział: „Proszę pana pułkownika o pozwolenie odejścia, gdyż nie jestem przyzwyczajony do amatorskich popisów barytonu, na to chodzę do opery”.

Innym razem, gdy w czasie wizyty w Złoczowie przemawiał na temat obronności kraju ówczesny wojewoda tarnopolski, Staff głośno wtrącił: „Lubię, jak ktoś mówi o rzeczach, o których nie ma pojęcia”. Innego razu, będąc na lekkim rauszu, Staff poprosił płk. Dąbka o pozwolenie zajęcia miejsca przy jego stoliku. Było to w namiocie kasynowym podczas manewrów. Odwrócił nos w stronę innych stolików i pógłosem dodał: „Bo tam coś za bardzo legionistami śmierdzi”. Oczywiście nie dostał upomnienia od Dąbka, a raczej lekki aprobujący uśmiech.

Płk Stanisław Dąbek wyjątkowo lubił przystojnego młodego porucznika Stefana Adamowicza, który miał opinię wyjątkowego kobieciarza. Gdy w Złoczowie rozeszła się dość nachalna plotka o romansie Adamo­wicza z pewną mężatką, żoną profesora gimnazjalnego, zwrócono uwagę Dąbkowi jako dowódcy, aby przeciął tę sprawę. Dąbek uciął krótko: „No, dobrze, ale to przecież dzieje się poza pułkiem, nieprawda?”. W ogóle głosił teorię: „Poza pułkiem to mnie nie obchodzi”. Ale jeśli coś zdarzyło się wewnątrz pułku, w koszarach, obowiązywała inna zasada Dąbka: „Poza pułk to nie może wyjść”.

Jako dowódca płk Stanisław Dąbek chciał doprowadzić swój pułk do pozycji jednego z najlepszych w kraju i w kilku aspektach był bliski takiej opinii. Złoczowski chór pułkowy „Echo” pod dowództwem Jerzego Kołacz­kowskiego sięgnął po laur najlepszego w kraju. Triumfy wokalne święcili dwaj śpiewacy – mjr Hild i kpt Marian Kuźniewicz, ojciec Janusza Kuźniewicza – emerytowanego profesora Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Kpt. Kral ze Złoczowa zdobył w Warszawie tenisowe mistrzostwo armii. Drużyna piłki nożnej Janina Złoczów (nazwa „Janina” pochodziła od herbu Sobieskich) opierała się głównie na zawodnikach 52 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych.

Ofiarność i talenty organizacyjne płk. Stanisława Dąbka doceniło kierownictwo Ministerstwa Spraw Wojskowych, przenosząc go na dwa miesiące przed wybuchem II wojny światowej ze Złoczowa do Gdyni i awansując na dowódcę obrony polskiego Wybrzeża. Broniąc Gdyni przed Niemcami, zapłacił cenę najwyższą.

Stanisław S. Nicieja

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.