NAWRÓCENIE. Okrutny mord, 25 lat w celi i...?
Stanisław S. zabił 10-letnią córkę i zwłoki ukrył w wersalce. Następnego dnia do tego mieszkania w Krakowie zwabił żonę i ją też udusił. Odbył w celi karę 25 lat. Właśnie wyszedł. Mówi: jako inny człowiek.
Stanisław S. list do Sądu Najwyższego zatytułował „zażalenie na wyrok” i prosił w nim, by wyrozumiały wymiar sprawiedliwości złagodził mu karę 25 lat więzienia. Miał przy tym świadomość, że oprócz dwóch zabójstw został skazany też za czyny, które sam określał jako „ohydne”. Jakie? O tym dalej.
We wspomnianym liście z 18 stycznia 1991 r. Stanisław S. uderzył też w emocjonalną nutę: „Wiem, że nigdy nie zaznam spokoju. Co mnie trzyma przy życiu, nie mam pojęcia. Może matka? Może ksiądz, z którym się często widywałem i który mnie pociesza i tłumaczy, że jeszcze mogę pomóc ludziom?”
To odwołanie się do osoby duchownego będzie miało potem znaczenie w życiu Stanisława S. Dalej w tym liście snuje wizję odległej przyszłości.
„Przebywając 25 lat w więzieniu i opuszczając go w wieku 55 lat, na co się komu przydam? Wręcz mogę sam potrzebować pomocy i opieki. Chcę i muszę odbyć karę i pokutę za swoje czyny, ale proszę choć dać mi kilka lat szansy na czynienie dobra” - apelował przed laty do sędziów. Nie znalazł zrozumienia w ich oczach.
Dopiero teraz ma okazję, by spełnić tę obietnicę, bo po odbyciu całej kary i dodatkowo jeszcze roku więzienia z poprzedniego wyroku pod koniec 2016 r. wyszedł na wolność i zamieszkał w Krakowie.
Zgotował rodzinie piekło
Tak naprawdę Stanisław jest więźniem swojej przeszłości, od której nie ma szansy ucieczki. Był z rozbitej rodziny, ojciec wyprowadził się na Śląsk. Matka została z nim w Nowej Hucie, potem z innym panem urodziła kolejnego syna.
Od dziecka był nieposłuszny i krnąbrny. Jako 12-latek pobił kolegę w szkole, by mieć pieniądze na ciastka. Były też kradzieże i włamania. Za te grzeszki na dwa lata trafił do domu dziecka i poprawczaka.
Jako 19-latek poznał o trzy lata młodszą Bożenę. Szybko zaszła z nim w ciążę i urodziła córeczkę Sylwię, potem jeszcze dwóch synów. Na początku nie brakowało im miłości. I alkoholu. Potem doszły awantury i przemoc. Małżonkowie byli o siebie chorobliwie zazdrośni.
Stanisław miał ciężką rękę i za znęcanie nad Bożeną dostał półtora roku więzienia. W 1985 r. kolejny wyrok za to samo był surowszy: 3 lata odsiadki. Sąd już się z nim nie patyczkował, gdy żonie pociął twarz żyletką i poturbował jednego z synów. Jeszcze w celi dojrzała w nim myśl, że zabije żonę, siebie, a może i dzieci, by „nikt obcy się nimi nie zajmował”.
Na wolności ten zabójczy zamysł na moment rozpłynął się w alkoholu, ale powrócił, gdy matka wyjechała do Zakopanego, by się leczyć w sanatorium. Zostawiła synowi klucze do pustego mieszkania.
Zabijał dzień po dniu
W piątek 8 czerwca 1990 r. nie pozwolił iść córce do szkoły i powiedział, że idą do babci podlać kwiatki. Na melinie wypił wódkę. Lepiej pominąć szczegółowy opis tego, co się później zdarzyło. Wystarczy wspomnieć, że wykorzystał seksualnie córkę i ją udusił kablem z nocnej lampki. Zwłoki umył w wannie i ukrył w wersalce.
Wrócił do swojego mieszkania i następnego dnia po zabójstwie córki zwabił Bożenę do lokum matki. Kłamał, że trzyma tam dużo pieniędzy z kradzieży, pokazał nawet banknoty. Znieczulił się wódką i użył podstępu, by Bożena dała sobie skrępować ręce i nogi nylonową żyłką.
Wiedziałem, że już wtedy było moratorium na wykonywanie kary śmierci i mnie nie powieszą - mówi Stanisław S.
- Muszę cię związać, byś nie zawiadomiła policji, że mam gotówkę z przestępstwa - zasugerował. Gdy już leżała związana udusił ją paskiem od sukienki.
Mówił potem w sądzie, że kiedyś obiecał Bożenie, że będzie jej ostatnim mężczyzną. I że słowa dotrzymał.
Snuł się po Krakowie niczym zły duch, zaglądał do melin, pił, kilku osobom przyznał się do obu zabójstw i przyszła mu do głowy myśl, by zgodnie z pierwotnym planem jeszcze zabić nieletnich synów. Uratowało ich to, że byli na spacerze z Januszem W., recydywistą, którego Stanisław przyjął pod swój dach i który pomagał mu wychowywać dzieci.
Napisał list do znajomego księdza, by zajął się pochowaniem żony i córki oraz że ma zamiar dokonania samobójstwa. Podciął sobie żyły i zażył leki, by się zabić, ale to nie było takie łatwe jak podwójne zabójstwo. Janusz W. wezwał karetkę, Stanisława odratowano i aresztowano.
Prokurator chciał dla niego kary 15 lat więzienia, ale Sąd Wojewódzki w Krakowie był surowszy i wymierzył mu 25 lat pozbawienia wolności. Przyjęto, że zabił, mając ograniczoną poczytalność.
Stanisław pamięta słowa sędziego z uzasadnienia wyroku, który stwierdził, że gdyby oskarżony dostał niższą karę, to „trupy, by się w trumnach poprzewracały”.
Sędzia podczas rozprawy przed Sądem Apelacyjnym w Krakowie zauważył, że gdyby takich zabójstw dokonał człowiek w pełni poczytalny, zasługiwałby za każde z nich na karę najsurowszą, eliminacyjną.
- Wiedziałem, że wtedy już było moratorium na wykonywanie kary śmierci i mnie nie powieszą. Nie mogłem jej też dostać z uwagi na ograniczoną poczytalność - mówi dziś Stanisław.
Z 57 lat życia połowę spędził za kratkami. Za piekło, jakie urządził swoim bliskim, w 1991 r. trafił do ziemskiego czyśćca na ponad ćwierć wieku, bo dołożono mu rok z poprzedniego wyroku.
Czyściec za kratkami
Najpierw był areszt Montelupich, potem siedział w 22 więzieniach, z własnego wyboru 9 lat w celi jednoosobowej.
Jeszcze, jak był na obserwacji w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie, lekarka coś mu próbowała mówić o Bogu, ale uciął rozmowę, że „Go nie ma”.
- Miałem w sobie pustkę i zacząłem szukać sensu życia, czytałem Platona, filozofów, ale to nie było to. Od jednego księdza dostałem Bibilię i zacząłem ją uważnie studiować - mówi.
Spodobał mu się zwłaszcza rozdział o stworzeniu świata i drodze krzyżowej. Te fragmenty najbardziej do niego przemawiały. W więzieniu w Raciborzu miał kontakt z wyznawcami Kościoła Zielonoświątkowego i wtedy zaczęła się jego przemiana.
- Miałem takie pragnienie i się nawróciłem. 2 czerwca 1991 roku przyjąłem Jezusa do swojego serca i uznałem go za zbawiciela - opowiada Stanisław. Rzucił palenie, zaczął być bardziej uprzejmy, przestał przeklinać, co w warunkach więzienia nie jest typowe. Unikał grypsujących.
Zaczął się modlić i wierzyć, że wszystko jest możliwe. W 1993 r. ledwie po trzech latach odsiadki dostał ośmiogodzinną przepustkę bez konwoju na swój chrzest, który odbył się na basenie szkoły sportowej. Nie kryje, że to był cud.
- Miałem 23 lata do końca kary. Jak wróciłem z przepustki, to koledzy mówili, że się zakładali, czy się pojawię czy nie. Potem pisali skargi, że nie mają takich przywilejów - dodaje.
W czasie odsiadki 350 razy był nagradzany i miał 45 przepustek. Na jednej z nich poznał koleżankę żony brata i w 1999 r. na kolejnej przepustce wzięli ślub. Byli razem 11 lat, potem Lidia zachorowała i zmarła. Przegrała z rakiem. Dzieci nie mieli.
Służba więzienna nieufnie traktowała słowa więźnia o nawróceniu. W rozmowie z więziennym psychologiem mówił, że żałuje wszystkiego, co zrobił, ale się zmienił, bo uwierzył, że Chrystus zapłacił najwyższą cenę za jego życie.
- Pani psycholog napisała w opinii, że nie przyjmuję do wiadomości, że jestem zły i winię za to osoby drugie, a przy okazji stawiam się w pozytywnym świetle z uwagi na przynależność do Kościoła Zielonoświątkowego - wspomina.
W Małopolsce już nie miał tak różowo jak w śląskim Raciborzu. Gdy trafił do więzień w Nowym Sączu, Nowym Wiśniczu czy Tarnowie, nie dostawał przepustek.
Zdobył zawód krawca, zdał maturę i został korespondencyjnym studentem Chrześcijańskiego Instytutu Biblijnego. Sam zmagał się z chorobą i przeszedł operację. Za największy sukces uznaje swoje nawrócenie i fakt, że zaczął żyć innym, nieznanym do tej pory życiem.
Wyznawcy Kościoła Zielonoświątkowego poręczali za niego, by wcześniej skorzystał z możliwości przedterminowego zwolnienia.
Paweł Sochacki, pastor zboru w Nowej Hucie, potwierdza, że osoby z jego kościoła prowadziły misję w zakładach karnych. Odwiedzały Stanisława, który zadeklarował chęć przystąpienia do ich wspólnoty.
- Poręczaliśmy zaniego, bo zauważyliśmy przemianę jego życia - nie kryje.
Droga do zbawienia
Nieco inne zdanie na ten temat miała służba więzienna. Gdy zbliżał się koniec kary, dyrektor zakładu karnego w Tarnowie-Mościcach złożył w sądzie wniosek, by na wolności objąć go stałą, elektroniczną kontrolą. Akcentował przy tym, że jest podwyższone prawdopodobieństwo podejmowania przez Stanisława S. nietypowych zachowań seksualnych.
- Kontrola odbywa się poprzez zamontowanie na ciele człowieka nadajnika. Wiemy, gdzie dana osoba jest - potwierdza Tomasz Wacławek, rzecznik Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej w Krakowie.
Paweł Moczydłowski, były szef więziennictwa, mówi, że nikt nie jest naiwny i nie wierzy w grom z jasnego nieba, że oto nagle osadzony stał się święty.
- Przemiana religijna jest możliwa, ale trzeba jej się bliżej przyjrzeć. Ważny jest kontakt takiej osoby ze wspólnotą wiernych, która jest rodzajem bezpiecznika i może hamować złe myśli człowieka. Ona go nie opuszcza, jak i zapewne policja - mówi Moczydłowski.
Paweł Sochacki wie, że od dwóch miesięcy Stanisław jest poza murami więzienia i raczej sporadycznie bierze udział w życiu kościoła, więc trudno się wypowiadać, czy jego przemiana będzie trwała.
- Potrzebna jest dłuższa perspektywa, przynajmniej rok, by stwierdzić, czy żyje zgodnie z zaleceniami Bożymi. Trzeba jednak dać mu szansę. Staramy się być dla niego wsparciem - mówi pastor.
Kryminolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego dr Joanna Stojer-Polańska wątpi w deklarowaną przemianę religijną.
- To wyjątki, jeśli są - mówi. Przypomina sobie postać austriackiego seryjnego zabójcy Johanna Unterwetera, który deklarował, że się nawrócił, a dalej zabijał prostytutki, gdy wyszedł na przepustkę. Oskarżono go o 11 zabójstw i skazano na dożywocie w 1994 r. W noc po ogłoszeniu wyroku powiesił się w celi.
Stanisław S. znalazł kąt w Krakowie, podjął pracę i deklaruje, że chce żyć normalnie. Nie zabije się, bo wie, że to grzech.
- Dziękuję Bogu, że wysłał do mnie Chrystusa, by mnie uratował od śmierci i piekła - opowiada w długiej rozmowie w cztery oczy.