O mojej wierze
Nie chodzę na msze. Czasem idę pod mój ulubiony, świątynny adres, żeby poczuć zwietrzałe kadzidło i ciszę. Siedzę sam w ławce. Mądrych miałem księży wokół siebie, świętej już pamięci. Przychodził do nas na obiady Mieczysław Maliński, na studiach wykładał Stanisław Musiał, łamy tej gazety z Tadeuszem Pieronkiem dzieliłem.
Wszyscy oni byli skomplikowani, chyba nikt ich do końca nie lubił - ani antyklerykałowie, ani betonowi księża „toruńscy”. Podziwiali ich, szanowali, bali się, nienawidzili za ludzkie przypadłości - to tak.
A ja ich po prostu lubiłem. Próbowali mi wrodzony sceptycyzm wytłumaczyć po swojemu. Spytałem na przykład księdza Malińskiego „po co mi Bóg, skoro mam fugi Bacha, symfonie Mozarta, kantyleny Chopina?” Dwóch z tych kompozytorów to jeszcze ujdzie. Chopin wierzył żarliwie, Bach jeszcze mocniej. Ale Mozart? Mason zadeklarowany? Maliński spytał, czy może przypadkiem mój Bóg właśnie w tej muzyce się nie objawia.
Tak samo było z księdzem Twardowskim, którego tylko raz widziałem w Warszawie, za to czytałem śliczne, jak mi się wtedy zdawało wiersze, o niepraktycznych żukach i zającach.
Czytaj dalej!
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień