Odurzony metanolem: Stary duch ma się świetnie
Styczeń i luty to dla kibiców żużla szczególnie trudny czas. Transfery zrobione, omówione, a głód metanolu staje się szczególnie uciążliwy.
Przeglądam rozmaite źródła i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że uderzenia gorąca przeżywają także komentatorzy oraz działacze. Szczególnie poraziła mnie wymiana uprzejmości między Krzysztofem Cegielskim i Witoldem Skrzydlewskim. Prezes Orła Łódź zarzucił byłemu zawodnikowi, który na własnym kręgosłupie przekonał się o ekstremalnym wymiarze żużla, że plecie androny w kwestii bezpieczeństwa. Przedstawiciel zawodników także odpowiedział kulą dum-dum. „Cegła” rzucił Skrzydlewskiemu aluzję, że pewnie zależy mu na ciężkich wypadkach, bo przecież jest właścicielem firmy pogrzebowej. Strach się bać!
Niestety, podobne sceny nie są w tym środowisku czymś odosobnionym. Od lat dominują partykularne interesy i czuć ducha rodem ze słusznie minionych czasów oraz ciut późniejszych. W Gdańsku narzekają, że terminarz jest do bani. Winna oczywiście telewizja, która obsługuje „szlakę” z należnym jej miejscem, czyli gdzieś na końcu ogonka. Działaczom wydaje się, że jak tupną, to „telewizory” podskoczą i uciekną. Inni prezentują podejście z początku lat 90., które doskonale sprawdza się także dziś. Okazuje się, że fizycznemu można notorycznie nie płacić w terminie. Sam fakt pracy powinien wystarczająco go zadowalać. Można nie płacić zawodnikom, masażystom czy innym partnerom mając w głębokim poważaniu umowy i po prostu dobre zwyczaje. Czołowe zielonogórskie kluby pilnują terminu podjęcia dotacji, ale z wypłatami bywa bardzo różnie. Może wzorem prezesa Morawskiego w przerwach wysyłać żużlowców do pilnowania stadionu, a koszykarzy do zbioru owoców. Wszyscy o tym mówią, ale nikt się nie wyłamie. Grzegorz Walasek się wyłamał i nie tylko nie zobaczył ani grosza od Włókniarza Częstochowa, a jeszcze musiał dołożyć do całej imprezy kilka tysięcy. Strach się bać!
Duch minionej epoki ma się świetnie, choć maturę dawno zdało pokolenie, które było wolne od początku. Mnie ów duch dopadł w zielonogórskim Centrum Biznesu. Zresztą, gdzie mu będzie lepiej niż w korytarzach dawnego komitetu wojewódzkiego? Dopadł mnie, bo ośmieliłem się wejść z - było, nie było - czystym rowerem do tej świątyni socjalizmu, która przypudrowała nos i pozuje na galerię handlową lub inny prężny organizm kapitalizmu. Osoba z portierni sfrunęła na mnie niczym jastrząb, złapała za stery jednośladu i gromkim głosem zagroziła sankcjami. Wyjaśniłem, że przy wejściu jest zakaz wchodzenia z psami, ale o rowerach nie ma mowy. Poza tym mój cel był jakieś trzy metry dalej. Mądrala. Tylko pogorszyłem sprawę. Okazało się, że „kolejny raz sprawiam problemy”, choć w życiu nie byłem tam z rowerem i że zaraz zabierze mnie straż miejska w likwidacji. Nie zabrała, a przy okazji dowiedziałem się, że autorem zakazu jest sam prezes. - A jak się nazywa? - drążyłem zaczepnie. - To nie pana sprawa - usłyszałem. I wiecie co, sprawdziłem... Sza! Odpuściłem i sprawy załatwiłem tuż przy wejściu, żeby jednak nie kusić losu.