Ognisko w deszczu
Dzieci sielsko biegały z selfie-stickami, niczym z siatkami na motyle, na plażach rodzice w cieniu parawanów wrzucali fotki na fejsa, hipsterzy puchnęli od piwa rzemieślniczego, w uzdrowiskach buzowały wieczorki taneczne dla seniorów wysportowanych na deptakach z funduszy unijnych, a przez Polskę długą i szeroką snuły się niebieskie smugi rytualnego dymu - oto pachniał festiwal wieprzowiny, pachniał również w ogródku moim, z ogródków sąsiednich, pachniał naftą rozpałki, zwęgloną kiełbasą, przyklejonym do tacki tzw. serkiem górskim, a gdyby wódka pachniała, to wódką też niechybnie by pachniał.
Nadpłynęły szare chmury, wczasowicze roztropnie grille pochowali, żeby im kiełbasa nie zmokła na deszczu, na co ja tylko czekałem, by rozpocząć własną wieprzową orgię, tak się bowiem składa, że jestem Polakiem i o ile dymu od sąsiada nienawidzę, to dymowi z własnego grilla nie mam nic przeciwko, uważam się za grillownika lepszego, bo ekologicznego, czyli nie używam podpałki ze stacji benzynowej, tylko z kory brzozowej i suchego igliwia sosnowego.
Gdy sąsiedzi kisili się w swoich domkach typu „Beskid”, jak karkówka kisi się w ziołach, wspomniana kora brzozowa była już kompletnie mokra, zupełnie jak ja sam, z nieba gromy waliły, nie tylko w rocznicę Powstania Warszawskiego, ale - tak się złożyło - w godzinę „W”, bo akurat była piąta.
Bóg mnie pokarał, żar wystrzelił, poparzył w nogę, a z karkówki wyszły szare, rozmoknięte podeszwy.