– Gdybyśmy powiedzieli, że mamy zostawić ten fragment dziejów naszego kraju, to tak, jakby wyciąć sobie trzy czwarte mózgu – mówi profesor Stanisław Nicieja, najwybitniejszy „kresolog”.
Na czym polega fenomen Kresów? Wydawało się, że wraz z odejściem pokolenia, dla którego była to kraina dzieciństwa, skończy się moda na Kresy.
Moda na Kresy? To nie moda, to fenomen historii Polski. Tym się wyróżniamy spośród dużych narodów Europy, że nasz kraj nie leży w tym samym miejscu. Mówimy oczywiście o granicach. Francuzi żyją w swojej kolebce, Hiszpanie między Pirenejami, Morzem Śródziemnym i oceanem, Włosi na swoim apenińskim bucie. Tymczasem Polska miała inny kształt za Piastów, za Jagiellonów, gdy była mocarstwem, ale był też czas, że nie było jej wcale na mapie. Gdy wróciła, wschodnia rubież wypadała na Zbruczu i Dniestrze, a Odra płynęła przez Niemcy. Dziś opieramy się o Bug, Odrę i Nysę Łużycką. To nasze państwo, granice pulsowały.
Dlaczego został Pan zatem historykiem tylko Kresów?
Zawsze się oburzam, gdy ktoś twierdzi, że jestem historykiem Kresów. Jestem historykiem Polski, piszę dla Polaków. Każdy nasz rodak, który ma chociażby średnie wykształcenie, musi wiedzieć, czym był Zbaraż, Ostra Brama, Liceum Krzemienickie, Kamieniec Podolski, Cmentarz Łyczakowski, Lwów. To historia Polski i bez Kresów nie da się jej opowiadać i w sposób rzetelny opisywać. Gdybyśmy powiedzieli, że mamy zostawić ten fragment dziejów naszego kraju, to tak, jakby wyciąć sobie trzy czwarte mózgu. Bo gdzie urodzili się Kościuszko, Moniuszko, Zapolska, Słowacki? To, co ja robię w moich książkach, czy „Gazeta Lubuska” w kresowym cyklu, to historia Polski, a nie „tylko” Kresów.
Niepowtarzalna...?
Gdybym miał ją porównywać z dziejami innego państwa, to chyba wskazałbym na Izrael. Jednak w Tel Awiwie i Hajfie młody człowiek nie ukończy szkoły średniej, jeśli nie pójdzie w Marszu Żywych, nie odwiedzi Oświęcimia. Musi zobaczyć fragment dramatycznej historii swojego narodu. Tak samo powinno być u nas. Młodzi powinni odbyć pielgrzymkę do Zbaraża, Kamieńca Podolskiego, Wilna, Lwowa...
Jednak sam Pan pisze o Kresach jako o Atlantydzie. A ta jest przecież mitem, krainą idealną, utopią...
Pisał o niej Platon i wcale nie jest powiedziane, że któregoś pięknego dnia jej istnienie nie zostanie potwierdzone. W jednej z recenzji moich książek jej autor porównał mnie do nurka, który z dna oceanu wyławia skorupę po skorupie, aby odtworzyć kresową Atlantydę. Bo w przeciwieństwie do tej platońskiej ona istniała i istnieje nie tylko w pamięci. Stąd zachęcam wszystkich, którzy spisują jej dzieje, aby je kotwiczyli, podawali daty, nie koncentrowali się tylko na losach najbliższej rodziny, ale także otoczenia, ludzi, których widzieli, spotykali, obok których żyli.
W Lubuskiem pamięć o Kresach jest wyjątkowo żywa...
Nic dziwnego, ponad połowa dzisiejszych Lubuszan ma korzenie kresowe. To absolutny rekord. Tutaj zresztą przeszczepiono całe miasteczka, wsie. Weźmy Zieloną Górę. Dla mnie to spadkobierczyni Zaleszczyk. Przede wszystkim za sprawą winiarstwa. Tutaj przywieziono całą kresową tradycję, a tacy ludzie jak Grzegorz Zarugiewicz tworzyli winnice. Obecni winiarze opierają się na tych korzeniach. Na niemieckie tradycje nałożyły się te już nasze, kresowe.
Tutaj leżała kresowa Atlantyda
W 1939 roku terytorium II Rzeczpospolitej liczyło 389,7 km kw. Podział terytorialny kraju obejmował miasto stołeczne Warszawę i 16 województw. Wśród nich wydzielono cztery grupy: województwa centralne, wschodnie, zachodnie i południowe. Kresami Wschodnimi utarło się wówczas zwać pięć wschodnich: białostockie, wileńskie, nowogródzkie, poleskie i wołyńskie oraz trzy południowe: lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie. Powierzchnia tych ośmiu województw wynosiła 214,2 km kw. Na tym terenie mieszkało ponad 13 milionów osób (spis z 1931 roku), czyli jedna trzecia ludności całego kraju.
Dzięki filmowi „Wołyń” zaczęliśmy więcej mówić o Kresach. Jednak czy ten obraz był naprawdę potrzebny?
Bardzo. Zresztą kolejny tom „Atlantydy” poświęcam właśnie Wołyniowi. Pisząc recenzję tego filmu, przeżyłem ciężki poród. Film ważny, skomplikowany, a bałem się, że Smarzowski pójdzie tylko w jedną stronę – okrucieństwa i wulgaryzmów. Tymczasem pokazał rzeczywisty dramat tych wydarzeń, ale i stopień ich komplikacji. Jedno, co spłycił i co nie do końca mi odpowiadało – pokazał Wołyń plebejski. Same kurne chaty, dziurawe progi, taki zaniedbany skansen. Owszem, Wołyń też taki był, ale był też Wołyń murowany, Wołyń teatru w Łucku, Barbary Krafftówny, Heleny Majdaniec, Mieczysława Pawlikowskiego. Wołyń inteligencki, elegancki...
Jednak ten film skonfliktował nas z Ukraińcami. Że niszczy pomost zbudowany między naszymi narodami.
Tak, ale jest on ważny też z tego powodu, że przez 70 lat nie było filmu o tej straszliwej zbrodni. Nie możemy ze względu na poprawność polityczną zakazać przypominania tych wydarzeń, ich krwawej dramaturgii. To jest nasze prawo, a nawet obowiązek wobec ofiar. Mamy prawo żyć naszą historią i o niej mówić. O Jedwabnym zrobiono już mnóstwo filmów, wydano wiele książek. Tymczasem takich historii, jak ta z Jedwabnego, na Wołyniu mamy do opowiedzenia setki, tak jak były setki kościołów, które płonęły z ludźmi w środku, stodół, gdzie w ogień rzucano ludzi, dzieci owinięte w snopki, co zostało w filmie pokazane. To jest bardzo ważne także dlatego, że na Ukrainie mordercom stawia się pomniki, ich imię noszą ulice...
Historycznie z każdym sąsiadem mamy jakieś zaszłości.
Tak, ale trudno sobie wyobrazić, że Niemcy stawiają pomniki Hitlerowi, Goebbelsowi, tak jak Ukraińcy poświęcają je Banderze. Stosunki z zachodnimi sąsiadami zbudowaliśmy na jasnym powiedzeniu, kto jest winien, co III Rzesza nam zrobiła. To oczyściło wzajemne relacje. Ukraińcy muszą, chociażby za sprawą tego filmu, dowiedzieć się, co zrobił Bandera. Przez lata zbieraliśmy plon pokrętnego języka polskiej polityki, dyplomacji, plon zejścia na manowce naszej historiografii, która zajmuje się rzeczami marginalnymi lub potrzebnymi władzy. Proszę wymienić mi jakiegoś wielkiego współczesnego historyka...
Jak odbierają zainteresowanie historią Kresów Ukraińcy?
Bywam tam często, również z odczytami, wykładami. Niedawno na takim spotkaniu był jeden z przywódców prawego sektora. I zadał mi pytanie, dlaczego zajmuje się historią Lwowa, Brzeżan, Łucka, Włodzimierza, czyli ukraińskich miast, zamiast koncentrować się na Krakowie, Warszawie czy moim Opolu. I tutaj wracamy do początku naszej rozmowy. W tych miastach jest nasza, polska historia, podobnie jak i historia narodu ukraińskiego. Obie strony mają prawo o tym mówić, pisać. Nie może być tak, że zapomnimy...