Okupantom mówiła: - Polska będzie i ja się jej nie wyrzeknę
- Tyle w ostatnim czasie słyszy się o żołnierzach wyklętych i innych formacjach, to dlaczego ja nie mam opowiedzieć o „platerówkach”. Moje koleżanki na to zasługują.
Tak mówi Aleksandra Komendzińska, 94-letnia bydgoszczanka, sybiraczka, oficer Wojska Polskiego tworzonego latem 1943 r. w Sielcach nad Oką (ZSRS) przez gen. Zygmunta Berlinga, żołnierz Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater, słuchaczka Oficerskiej Szkoły Piechoty im. Woroszyłowa w Riazaniu i absolwentka Pierwszej Oficerskiej Szkoły Piechoty w Krakowie.
Przyznaje, że „nie zna dnia ani godziny”, dlatego tak bardzo zależy jej na tym, by pamięć o „platerówkach” nie zaginęła.
- Pani Olu, umawiamy się, że 16 grudnia pojawimy się z kwiatami i dobrym winkiem na pani 95. urodzinach - Helena Bogusławska, sybiraczka, członkini bydgoskiego oddziału Związku Sybiraków zdradza plany wobec sędziwej pani Aleksandry.
Bogaty życiorys pani Oli to nie tylko wynik życia w ciekawych, a zarazem burzliwych i tragicznych czasach. To także efekt splotu wielu okoliczności, które sprawiły, że zamiast się znaleźć wśród rzeszy cywilów opuszczających ZSRS wraz z armią gen. Władysława Andersa, znalazła się w Sielcach nad Oką.
Rodzi się córka, ginie prezydent
Rodzina Komendzińskich ma wielkopolskie korzenie. - Tatuś pochodził ze Śremu, rodzinne miasto mamusi to Gniezno, ja natomiast urodziłam się w Poznaniu. Tylko brat Maciej „wyłamał się”; przyszedł na świat w Toruniu - rozpoczyna swoją opowieść pani Aleksandra.
Jej rodzice to Helena z d. Spychał i Zygmunt Komendzińscy.
- Mamusia i tatuś zawarli związek małżeński w Poznaniu, w 1921 roku. Ja urodziłam się 16 grudnia 1922 roku. Wie pani, co to za data? - pyta moja rozmówczyni i zaraz odpowiada. - Tego dnia w warszawskiej Zachęcie został zamordowany prezydent Gabriel Narutowicz. Taki zbieg okoliczności...
16 grudnia 1922 r. to tragiczna - w historii dopiero co odrodzonej Polski - data. Do pierwszego prezydenta RP strzelał Eligiusz Niewiadomski, malarz, krytyk sztuki, wykładowca, uczestnik walk o niepodległość, sympatyk ruchów nacjonalistycznych. Podczas procesu sam zażądał dla siebie kary śmierci.
Wróćmy jednak do życiorysu sędziwej bydgoszczanki. Nie było przypadku w tym, że pani Ola urodziła się w Poznaniu.
- W tym czasie tatuś został skierowany do Banku Rolnego w Toruniu, gdzie powierzono mu obowiązki dyrektora. Gdy się zbliżał czas rozwiązania, babcia Władysława Spychał zdecydowała, że mama pozostanie u niej. Mówiła: - Przecież ty w Toruniu nikogo nie znasz...
Kilka lat wcześniej rodzinę Spychałów dotknęła tragedia.
- Moja mama miała dwie siostry - Izabelę i Irenę, które umarły na hiszpankę (pandemia grypy spowodowanej mutacją H1N1 w dwa lata zebrała liczniejsze żniwo niż cała I wojna światowa - przyp. H.S.). Mamusię uratowało to, że się interesowała malarstwem. Poszła na lekcje rysunku, a jej siostry na spacer. Wtedy musiały złapać śmiertelny wirus.
W grodzie Kopernika przyszedł na świat ich jedyny syn Maciej.
- Mieszkaliśmy na ulicy Żeglarskiej, vis-á-vis kasyna oficerskiego. Wielce prawdopodobne jest, że braciszek był chrzczony w kościele pw. św. Jana (obecnie bazylika katedralna św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty).
Zawodowe zainteresowania i umiejętności Zygmunta Komendzińskiego sprawiły, że rodzina znowu zmieniła miejsce zamieszkania - kolejny adres to ul. Ogrodowa w Grudziądzu.
- Tam chodziłam do szkoły - opowiada pani Ola. - Dobrze pamiętam gimnazjum im. Marii z Bielewiczów Piłsudskiej. Byłam przeciętną uczennicą, ale z religii i zachowania miałam bardzo dobre oceny. Z języków obcych uczyłam się francuskiego, bo nie znosiłam niemieckiego, a także łaciny, którą bardzo lubiłam.
Idzie wojna, pora uciekać
Ostatnie miasto - przed agresją Niemiec na Polskę - w którym mieszkała Aleksandra Komendzińska z rodzicami i bratem, to Gdynia.
- Tatę interesowało rolnictwo. Należał do Związku Spółdzielni Jajczarsko-Mleczarskich i otrzymywał nowe propozycje. Stąd nasze liczne przeprowadzki.
Wojna wisiała na włosku. - Gdy pod koniec sierpnia w stosunkach polsko-niemieckich zrobiło się gorąco, wujek Leon, brat mamy zabrał nas do siebie. Powiedział: - Przyjedźcie na wileńszczyznę, będzie trochę dalej od Niemców - wspomina pani Ola.
Pierwszy do Wilna pojechał Zygmunt Komendziński. (- Tatuś musiał znaleźć dla nas odpowiednie mieszkanie). Helena z dziećmi pakowała dobytek. Meble i wyposażenie pojechały oddzielnie.
- Nad ewakuacją czuwał pan Kaczmar, kierownik stacji kolejowej w Gdyni. Dał mamie słowo, że dołączy nasze meble do transportu. Wyjechaliśmy ostatnim pociągiem, który przechodził przez Wolne Miasto Gdańsk. To był 26 lub 27 sierpnia 1939 roku. Wagony naszego składu były atakowane przez bojówki Hitlerjugend. Dziś mogę tylko powiedzieć: - Brawo dla kolejarzy, bo po 14 dniach od wyjazdu z Gdyni nasze meble szczęśliwie dojechały do Wilna.
Mówili, że Polski nie ma
Nowy wileński adres to Wielka Pohulanka 21. - W pobliżu była cerkiew i szkoła nazaretanek, do której poszłam.
Brat pani Oli nie podjął nauki. - Nie chciał, rwał się do walki. Działał w konspiracji, w katedrze wileńskiej złożył przysięgę. Pracował fikcyjnie w firmie, którą założył nasz tatuś; jej pracownicy mieli remontować mieszkania.
Podczas tzw. pierwszej sowieckiej okupacji Wilna sytuacja Polaków bardzo się pogorszyła. Z ulgą przyjęli wieść, że do miasta weszły oddziały litewskie. Szybko jednak okazało się, że nadzieja na poprawę losu była płonna.
- To właśnie litewscy żołnierze chcieli mnie i mamę odesłać do Niemiec, bo powiedzieli, że my urodzone w Poznaniu, więc jako wielkopolanki powinniśmy opuścić Litwę i wrócić do siebie. Wtedy im powiedziałam, że nigdzie się nie ruszę.
- Przecież Polski nie ma! - mówili.
- Ale Polska będzie i ja się jej nie wyrzeknę! - tak im wtedy odpowiedziałam. - I dodałam: - Możecie zrobić ze mną, co chcecie.
W obszernym mieszkaniu Komendzińskich zrobiło się tłoczno. - Rosjanie razem z Litwinami zajęli trzy pokoje - sypialnię, gabinet tatusia i pokój gościnny. W jednym mieszkał radziecki saper kapitan Rogow w żoną.
Kraj Ałtajski. Gdzie to jest?
Dla rodziny Komendzińskich wileński etap zakończył się 14 czerwca 1941 r. (tzw. czwarta deportacja w głąb sowieckiej Rosji, którą przeprowadzono w maju i czerwcu).
- W mieszkaniu zaroiło się od Rosjan. Niby przyszli szukać jakichś usterek, a w rzeczywistości przeprowadzili rewizję. Zrobili straszny bałagan. Czego szukali?
Dostali pół godziny na spakowanie. - Pani Rogow podsłuchiwała pod drzwiami. Gdy usłyszała, że mamy się pakować i że możemy zabrać 20 kilogramów bagażu, interweniowała. „Idź durniu” - krzyczała. „Ty jej ważyć nie będziesz”. Postawiła mnie na stołek, opasywała różnymi rzeczami. Było ich tyle, że nie mogłam się ruszyć.
Pani Rogow na pożegnanie powiedziała: „Szura (zdrobnienie od imienia Aleksandra - przyp. H.S.), jak ja Cię kocham, to Ty dopiero zrozumiesz, jak tam będziesz”. Dowiedziała się, że wywożą nas do Kraju Ałtajskiego. Płakała, a ja nie miałam pojęcia, o czym ona mówi. Wiedziałam, że za Uralem jest Syberia, ale o Ałtajskim Kraju nie słyszałam. Opuszczając Wilno przejeżdżaliśmy na tyłach Ostrej Bramy. To miało znaczenie...
Zbiorczym punktem, z którego NKWD wywoziło Polaków za Ural, była Nowa Wilejka. - Tam tatuś oddał kolejarzowi list adresowany do jego brata w Poznaniu. Stąd rodzina dowiedziała się, że zostaliśmy deportowani.
Osiem dni później (22 czerwca) Niemcy napadły na ZSRS - Pamiętam, że gdy nasz transport zatrzymał się w Permie, to doszły nas krzyki Rosjan: - Ten hitlerowski zwierz na nas napadł...
W opowieści pani Oli pojawiają się kolejne miejscowości: Czelabińsk, Alejsk, Czarysz, Kiedrowka.
- Rosjanie, miejscowi, byli do nas serdecznie ustosunkowani. Dzielili się jedzeniem. Pamiętam, że podawali nam miód w wydrążonych połówkach ogórka.
Pani Aleksandra podkreśla, że ani ona, ani jej rodzina nie byli wrogo nastawieni do ludności innej narodowości.
Maciej u Andersa, Aleksandra u Berlinga
Układ Sikorski-Majski (30 lipca 1941 r.) wszystko zmienił. Brat pani Aleksandry dostał się do armii gen. Andersa.Po wielu perypetiach trafił do Anglii, gdzie został skierował do lotnictwa.
- Z bratem straciłam kontakt na długie cztery lata - wspomina.
Na mocy układu polsko-sowieckiego doszło nie tylko do utworzenia Armii Polskiej pod dowództwem gen. Andersa. Dodatkowe protokoły dotyczyły udzielenia amnestii obywatelom polskim więzionym w ZSRR.
Szanse dostała także rodzina Komendzińskich. - W tym czasie polecono mnie do pracy w bazie naftowej w Alejsku. Tam poznałam Polaka, który też był na zesłaniu. Pamiętam, że pewnego dnia rozmawiałam z nim o „Panu Tadeuszu”. Był zdziwiony, że tak mało pamiętam z dzieła Wieszcza. Namawiał mnie, żebym wstąpiła do wojska, bo „rodziny wojskowych mają lepiej”. Upierałam się, że tego nie zrobię, tłumaczyłam, że brata już nie ma z nami, że nie zostawię rodziców samych. Wkrótce okazało się, że i tak pójdę do koszar. Był wrzesień 1943 roku, kiedy zostałam zwerbowana do wojska. Mimo, że nie byłam obywatelką ZSRR!
W tym miejscu wspomnień Aleksandry Komendzińskiej pojawia się postać gen. Elżbiety Zawackiej, kurierki Komendy Głównej AK, jedynej kobiety cichociemnej, która miała mówić, że powołanie kobiet do wojska w Związku Radzieckim „było ewenementem”.
Pani Aleksandra trafiła do Sielc nad Oką. Tam od maja 1943 r. trwało formowanie I Dywizji Piechoty im.Tadeusza Kościuszki. Tam również powołano I Samodzielny Batalion Kobiecy im. Emilii Plater.
- Przeszłam wszystkie możliwe szkolenia, tak jak ci, którzy trafiali na front. Uczyłam się np. ładowania broni i strzelania z pozycji leżącej. Te umiejętności nie były przeze mnie nigdy wykorzystane, bo nie zostałam włączona do walki. Po jakimś czasie Rosjanie uznali, że potrzebne będą kadry dowódcze. I tak 54 „platerówki” odesłano do Riazania, do Oficerskiej Szkoły Piechoty. Mnie skierowano do batalionu moździeży.
Niewiele brakowało, a zostałaby ze szkoły zdemobilizowana. - Miałam niewielką ranę na nodze, ale po jej zainfekowaniu zrobił się z tego wielki problem. Uratował mnie lekarz Mieczysław Rajchman, dziadek Jerzego Zelnika. Mówił: „Szkoda dziewczyny, gdzie ona teraz pojedzie. A może jeszcze jej nogę amputują?”
Prymuska, major w stanie spoczynku
Szkoła i jej słuchacze posuwali się za frontem. - Takim sposobem znalazłam się w Krakowie. Byłam przydzielona do służby kwatermistrzowskiej. Przez pewien czas byłam tylko pomocnicą księgowego. W Krakowie ukończyłam Pierwszą Oficerską Szkołę Piechoty. Na 131 dziewcząt zostałam prymuską.
Na świadectwie jest adnotacja, że Aleksandra Komendzińska uczęszczała od 11 września 1944 r. do 15 marca 1945 r. Wtedy też awansowała na stopień podporucznika.
Dzięki pomocy i poparciu gen. Bronisława Półturzyckiego udało się sprowadzić do Krakowa rodziców.
- Dostałam urlop, pojechałam do Alejska, ale z rodzicami nie mogłam wracać do Polski, bo musiałam zastąpić płk. Dubrowskiego i za niego zamykać szkołę.
Z Krakowa Komedzińscy przeprowadzili się do Lwówka Śląskiego, stamtąd przyjechali w latach 50. do Bydgoszczy. Pani Aleksandra zwolniła się z wojska na własną prośbę.
- Byłam harcerką i sodalistką. Moim życiem kierowała Matka Boża. Nie wyszłam za mąż, bo uznałam, że po takich trudach muszę zająć się rodzicami. Awansowałam do stopnia majora, ale to nie miało wielkiego znaczenia.
W 2016 r. ks. Michał Damazyn wydał drugi tom rozmów pt. „Bydgoszczan portret własny”. Jedną z rozmówczyń Autora jest Aleksandra Komendzińska.