Osobliwe zwyczaje wielkanocne na Kujawach i Pomorzu. Okup i sypanie piasku. Wielkanoc, jakiej już nie ma
Nasz region wyróżniał się osobliwymi zwyczajami wielkanocnymi. W Wielką Niedzielę kawalerowie odczytywali rymowanki na cześć panien, za które wcześniej złożyli okup w gotówce lub w wódce. Charakterystyczne było także usypywanie wzorów z piasku.
Współcześnie trudno mówić o znaczących różnicach między świętowaniem w różnych regionach - mówi Hanna Łopatyńska, kierownik Działu Folkloru w Muzeum Etnograficznym w Toruniu. - Większość żywych do dzisiaj symboli i zwyczajów wielkanocnych ma charakter uniwersalny. Dawniej było trochę inaczej. Od innych części kraju różniły nas przede wszystkim dwa zwyczaje wielkanocne.
I tak wyłącznie na Kujawach i Pałukach znane były przywołówki. Polegały one na tym, że w Wielkim Tygodniu kilku młodych mężczyzn przygotowywało listę dziewcząt. Obok nazwiska panny zapisywano nazwisko kawalera, który prosił o wywołanie jej i składał za nią okup w gotówce lub w wódce. Dla każdej panny układano krótki wierszyk, chwalący jej zalety lub wyśmiewający wady. Rymowanki odczytywano publicznie w Wielką Niedzielę. W Poniedziałek Wielkanocny przywołane dziewczyny polewano wodą. Do dziś przywołówki zachowały się wyłącznie w Szym-borzu, dzielnicy Inowrocławia.
Zwyczajem charakterystycznym dla Kujaw było także sypanie wzorów z piasku. Aby upiększyć najbliższe otoczenie, kobiety, używając jasnego piasku, tworzyły ornamenty roślinne lub geometryczne na podłodze oraz przed chatą.
- W niektórych wsiach zwyczaj żywy był do lat 50. XX wieku - dodaje Hanna Łopatyńska.
Skromne palmy i pisanki
Cechą wyróżniającą nasz region była prostota świątecznych symboli: palm i pisanek.
- W porównaniu z innymi regionami kraju, np. Mazowszem, Kurpiami, Podlasiem, palmy i pisanki z Kujaw, Ziemi Chełmińskiej lub Borów Tucholskich były bardzo skromne - zwracano głównie uwagę na sens religijny i magiczny, a nie kwestie estetyczne - mówi Hanna Łopatyńska. - W palmach najważniejsze było to, aby znalazły się w nich konkretne rośliny: gałązki wierzby z baziami, wiecznie zielone barwinek, bukszpan, gałązki borówek, cis. Zrobione z nich bukieciki obwiązywano paskiem krepiny i palma była gotowa. Także pisanki były skromne, nie znano takich wyszukanych technik zdobienia, jak batik, misterne skrobanie wzorków na skorupce, oklejanie kolorowymi wycinankami. U nas było prosto - jajka barwiono na jeden kolor w naturalnych barwnikach: wywarach z łusek cebuli, młodego zboża, kory dębu lub w soku z buraków. Nie nazywano ich pisankami, lecz kraszankami.
Bazie na zdrowie
Swoiste zwyczaje panowały na Pojezierzu Brodnickim, gdzie przy wielkanocnym śniadaniu mieszkańcy spożywali dla zdrowia poświęcone bazie.
- Jeszcze nie tak znów dawno na terenie Pojezierza Brodnickiego wielkanocnej palmie przypisywano prawie cudowne właściwości. Wierzono, że może uchronić od chorób lub spowodować, że ich przebieg będzie łagodny - mówi regionalista Piotr Grążawski. - Najbardziej skrajnym wyrazem owej wiary był zwyczaj połykania bazi z palm, co jeszcze w latach 70. XX wieku odnotowała etnograf Teresa Karwicka. Mamy tu do czynienia z mutacją przedchrześcijańskiego wierzenia, że połknięcie pierwszego wiosennego pąka ma zapewnić siłę i zdrowie. To przekonanie połączono z powszechną wiarą w moc przedmiotów poświęconych i „fertyk”, jak to mówią w Brodnicy - człowiek czuł się zdecydowanie pewniej.
Wielkanocnym palmom mieszkańcy przypisywali magiczne wręcz właściwości.
- Przyniesioną z kościoła palmę zakładano za „święty obrazek” - przecież taki wisiał prawie w każdym domu, a co bardziej gorliwa wiejska gospodyni - bo to jednak było zajęcie kobiet - rozdzielała gałązki palmy tak, żeby jedna była w domu, druga w oborze, trzecia w stodole albo na tyle części, ile było budynków w obejściu - mówi Piotr Grążawski. - Zresztą zanoszenie palm do obór i stodół było powszechnym zwyczajem na całej Ziemi Chełmińskiej, także Kaszubach, Kociewiu, czy sąsiedniej Ziemi Lubawskiej. Lecz to nie całe zastosowanie świątecznego znaku, kładziono też go na stole, czasem umieszczano w oknie podczas burzy. Panowało przekonanie, że to boska ręka kieruje ze wszech miar niebezpiecznymi piorunami, więc Wszechmogący, widząc tak jawną manifestację szacunku dla poświęconego przedmiotu, skieruje je gdzie indziej.
Gospodarze wierzyli, że zeszłoroczna, pokruszona palma zapewni dobre plony.
- Jeszcze przed II wojną światową wielu pomorskich rolników do pierwszego zasiewanego wiosną ziarna dodawało pokruszone gałązki zeszłorocznej, zeschniętej palmy, co miało zapewnić dobry plon - mówi Piotr Grążawski. - Znamiennym jest fakt, że starych palm nie wyrzucano na śmieci, czy byle gdzie. Ich nadmiar, dla którego nie znajdowano zastosowania, był palony, zaś popiół zakopywano zazwyczaj na podwórku.
Zdobienia przyszły z Mazowsza
Dzisiejsze palmy różnią się od tych z przeszłości. - Dawne palmy, robione w domach na kresach Pomorza, były w całości naturalne - z gałęzi drzew i krzewów lub trzcin, żadnych kwiatków z krepy czy papieru, usztywniających drutów, wstążek itp. Dopiero po II wojnie, wraz z napływem ludzi z centralnej Polski szybko upowszechnił się zwyczaj cepeliowskich zdobień - mówi Piotr Grążawski.
Co ciekawe (może za sprawą mody na rękodzieło...) palmy w dawnej, skromnej formie dziś wracają do łask, znów można je zobaczyć w kościołach.
Mieszkańcy Pojezierza Brodnickiego wiele wniosków wyciągali z obserwacji pogody, która była w Wielkanoc.
- Niewątpliwie okres Wielkanocy nie stanowi rzeczywistego przełomu w przyrodzie, ale w mentalności ludzi, tradycji, obrzędowości właśnie tak jest - mówi regionalista Piotr Grążawski. - Chrystus zmartwychwstał do życia, a wraz z nim wszystko to, co do tej pory więziła zima. I o ile wiosenny kwiat cieszy nas tylko swoim wdzięcznym widokiem, o tyle ruchliwe ptaki dodają do tego głos pełen radości, witalności, pobudzający silnie wyobraźnię. I tak rybacy pojezierza powiadali „grzmot nad jeziorami - zasypie cię rybami”, ale „błyskawica bez grzmotu - będzie głód”. Rolnicy (wyciągając wnioski z obserwacji drobiu) mówili tak: „kurak śpiewa na grzędzie, tak jutro będzie, a jak na ziemi, to wej się odmieni” - dodaje Piotr Grążawski. - Nieszczęście czaiło się też wtedy, gdy ptaki przyleciały na Wielkanoc, a był jeszcze mróz. Mówiono wtedy „kukułka w goły las - będzie biedy czas”. Wierzono, że ten, kto zobaczy bociana na Wielkanoc, będzie miał szczęście.
„Wieża bociania”
Jak podkreśla Piotr Grążawski, ptaki w kulturze ludowej Pojezierza Brodnickiego zawsze miały mocną pozycję.
- Traktowano je jako pełnoprawnego mieszkańca naszych okolic, wiele sobie wróżono z ich zachowania, a każde wahnięcie w ich wiosennych przylotach, zachowaniu, liczbie miało swoje interpretacje - czasem zresztą zupełnie sensowne - zauważa regionalista. - Jest w Brodnicy średniowieczna wieża, stanowiąca kiedyś część tzw. Bramy Mazurskiej. Otóż ta wieża od wieków ma też swoją ludową nazwę „wieża bociania”. Każdej wiosny, jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku, na szczycie tej budowli właśnie bociany zakładały swoje gniazdo. Mieszkańcy pilnie obserwowali moment, gdy ptaki sprowadzały się na wieżę, bo to oznaczało, że wiosna zaczęła się na dobre, a poza tym zapowiadało pomyślny czas. Od wielu lat szczyt wieży bocianiej jest pusty, mimo iż rusztowanie gniazda jest przygotowane. Zagadkę wyjaśnili ornitolodzy - po prostu powietrze w mieście jest tak złe, że te mądre ptaki ani myślą siedzieć w smogu.
Gwara brodnicka i zwyczaje
O zwyczajach na Pojezierzu Brodnickim, również w okresie wielkanocnym, Piotr Grążawski na pisał w jednej ze swoich książek „Rychtujta sie! Swaty ido!”. Natomiast w ostatnio wydanej swojej książce „Słownik gwarowy brodnicki” przybliża ginące już zwroty charakterystyczne dla kresów Pomorza. To jego dwunasta książka poświęcona lokalnej tematyce. W poniedziałek, 5 kwietnia, w pałacu Anny Wazówny w Brodnicy odbędzie się spotkanie z autorem.
- Nie jestem naukowcem, nie miałem pojęcia o metodyce postępowania z materiałami do popularno-naukowej publikacji i tego jednego musiałem się nauczyć, natomiast reszta siedzi we mnie od urodzenia. Znam każde słówko ze swojego „Słownika gwary brodnickiej”. Zresztą dla mojego dziadka i ojca czy wujów to nie jest jakaś tam gwara, „eno dycht prawdziwa gadka, bo wej innej nima, chyba że za Pisiakiem” (rzeka Pisa rozdzielała zabory pruski z Brodnicą i rosyjski z Rypinem - przyp. red.) - mówi Piotr Grążawski. - Wyrastam z drzewa, mającego korzenie głęboko w tym jednym, niezwykłym, cudownym kawałku Polski. Czasem to silne poczucie lokalności przeszkadza, czasem może być nawet niebezpieczne. Mój ojciec miał wuja, którego zaraz po wojnie wezwano do brodnickiego Urzędu Bezpieczeństwa, aby wypełnił jakieś papiery rehabilitacyjne. Na dokumencie były rozmaite rubryki: nazwisko, imię, urodzony, zawód itd. Była też rubryka „narodowość”, nad którą wuj zawahał się chwilę i w końcu napisał - „tutejszy”. Znam paru brodniczan, którzy - łącznie ze mną - najpierw czują się tutejsi, a zaraz po tym Polakami. Może to zjawisko tłumaczy pojęcie małej ojczyzny, lokalności. A może w dobie generalnej globalizacji, gdy wszyscy mamy być obywatelami świata, fakt, że ktoś pochodzi z takiego czy innego jakiegoś grajdołka jest całkowicie nieważny lub nawet niepoprawny, podszyty szowinizmem... Nic mnie to nie obchodzi.
Wielonarodowościowy kocioł
Jak mówi Piotr Grążawski, jego przodkowie, ojciec, dziadek, wychowali się w wielonarodowej społeczności brodnickiej.
- Niemal codziennie ludzie rozmawiali z Niemcami, Żydami, Cyganami - czy ktoś wówczas gadał o tolerancji, współżyciu narodów na poziomie mieszkańców? A gdzie tam! Tę tolerancję, umiejętność współżycia musiałeś przyjąć od kołyski, bo inaczej nie dałbyś rady funkcjonować. O tym też piszę - mówi Grążawski. - W brodnickich opowiadaniach, anegdotach, legendach, a nawet języku gwarowym da się odkryć naturalny szacunek dla odmienności i to także jest ta nieprzemijająca wartość zajmowania się historią, etnografią Pojezierza Brodnickiego.