Pierzyna
Wiele jest, choćby w Krakowie, sklepów specjalizujących się w wyposażeniu domu, szczególnie sypialni. W witrynach stoją udekorowane tak, że nawet najbardziej śpiący i niewrażliwy na piękno obywatel miałby wyrzuty sumienia i prędzej walnął się na podłogę, niż zmłócił te harmonijne kompozycje.
Ja w ogóle myślę, że gdyby ktoś mi tak łóżko w domu przygotował, ułożył idealną stertę poduszek, pokrowców, podwójnych pościeli, narzut, serwetek, to poczułbym się jak księżniczka na ziarnku grochu. Ale nie dlatego, żeby mi było niewygodnie fizycznie, tylko psychicznie - w tył głowy kołatałaby obsesja, że spod łóżka, zza ściany, przez wyważone drzwi, do sypialni wbije się nagle ekipa HGTV, Dorota Szelągowska i Magdalena Gessler z kokardkami, żeby mnie wyrwać z fazy REM i zapytać czy dobrze się śpi w tym perfekcyjnym gniazdku.
Takie zestawy łóżkowe powinno się zresztą dostarczać wraz z abonamentem na firmę sprzątającą, bo samo obudzenie się w barłogu, który jeszcze kilka godzin wcześniej był ołtarzem mofreusza, musi być frustrujące jak poniedziałkowy poranek dla pracownika, korporacji, nie wspominając już o perspektywie spędzenia godziny na słaniu.
To wszystko wygląda niebiańsko, z tym, że wcale nie jest niebiańskie - jest zwyczajne, plastikowe i bezduszne. Bez serca. Sercem bowiem jest pierzyna, i to nie byle jaka.
Na wszelakie plastikowe kołdry spuszczam poszewkę milczenia, a w sumie to przestrzegam. W zasadzie gorsze od kołder są tylko rozpięte śpiwory obleczone w poszewkę. Takie wory z lat 70. watowane, nasączone zapachem ubogiej komuny, przechowywane w źle wentylowanych wilgotnych domkach - kwadratach, jak Polska długa i źle niewyspana. Śpiwory z plamami po rozgniecionych komarach, z lekką nutą naftaliny i metalowymi zamkami uwierającymi w nocy od podszewki.
Pierzyna, wbrew powszechnej opinii, nie jest dobra tylko na zimę - ona jest błogosławieństwem również w upalne, lipcowe noce, o czym wie każdy, kto miał przynajmniej czwórkę z fizyki, albo spał w domu babci w latach 80’. I można dzisiaj kupić naturalną pierzynę.
Ona jest jednak bardzo droga i - niestety - nie zawsze wygodna. Żeby stała się idealnie miękka, muszą upłynąć lata, podczas których dutki, stosiny i chorągiewki gęsiego dobrodziejstwa zlewają się w maślaną masę otulającą, jak bita śmietana truskawki w Milanówku.
Nie wiem ile lat ma moja pierzyna, na pewno 50. Dostałem ją w prezencie od właścicielki mieszkania, które wynajmowałem w Białymstoku. Musiała się zorientować, że zabieram ją ze sobą dwa razy w tygodniu do pociągu, który pusty, o świcie wyjeżdżał w kierunku Warszawy, żeby w starym przedziale kolejowym przedłużyć sobie w jej objęciach noc.
Polujcie na stare pierzyny. W zimie, w lecie. Zawsze.