Piotr Fronczewski: nie wraca się do domu z Hamletem
Był Panem Kleksem, Frankiem Kimono, królem Edypem i tatą z „Rodziny zastępczej”. Piotr Fronczewski dziś próbuje spojrzeć za siebie. Rozmawia z nim Maria Mazurek.
Książka „Ja, Fronczewski” to Pana życie streszczone na 360 kartkach. Czas już na podsumowania?
No tak. To próba obejrzenia się za siebie. Zrozumienia czegoś, zobaczenia z dystansu.
Zrozumiał Pan coś?
Do dzisiaj nie wiem. To się okaże.
Pan przez lata nie był osobą, która lubi publicznie opowiadać o sobie...
Przez lata unikałem takich zaproszeń, propozycji. Jakieś 10, 15 lat temu wybuchła epidemia – wszyscy zaczęli pisać książki, urządzać benefisy. A ja jestem człowiekiem, który raczej szuka już ciszy, schronienia, azylu, samotności. Moje zdanie jest takie – i tego zdania, które jest pozbawione kokieterii i próby manipulacji, trzymam się i nie zmieniam – że ja nie zasługuję na książkę. Nie jestem, wydaje mi się, dobrym klientem dla wydawnictwa. Mam przeświadczenie, że nie mam nic ciekawego, odkrywczego, wielkiego do powiedzenia. Ale skoro już się zgodziłem na tę książkę – bo to było już drugie podejście wydawnictwa i po prostu nie umiałem odmówić – zdecydowałem, że to ma sens tylko w przypadku, jeśli moja rozmowa z Marcinem Mastalerzem będzie otwarta, szczera. Jeśli nie będzie serią jakichś zmyśleń, konfabulacji, uników, blefów. Bo to chyba wtedy nie miałoby sensu.
Dobrze rozumiem, że zgodził się Pan, bo po prostu głupio było Panu odmówić? Wystarczyła odrobina cierpliwości?
Tak naprawdę zgodziłem się, bo zainteresował mnie Marcin Mastalerz. Ciekawy człowiek: około 50-letni, niemający z teatrem wcześniej żadnego romansu, za to interesujący się muzyką, filmem, napisał „Miasto 44”, kierował przez jakiś czas redakcją „Newsweeka”. Ale najbardziej ujęło i zaciekawiło mnie w nim, że zdecydował się zaadoptować trójkę dzieci. Mieszka z nimi i z żoną 70 kilometrów od Warszawy, na skraju lasu, w pięknych okolicznościach przyrody. I to przez postać pana Marcina zdecydowałem się siąść do tych rozmów.
Pan w serialu „Rodzina zastępcza” też był ojcem gromadki dzieci. Myśli Pan, że ten serial zmienił coś w spojrzeniu Polaków na adopcję?
Na pewno. Wszelka treść, która tego tematu dotyka – czy to jest serial, film, książka – coś wnosi do naszego stanu umysłu i obserwacji świata. Ta rodzinka, którą myśmy hodowali przez 10 lat, miała oczywiście wszelkie cechy serialu telewizyjnego, miała poświatę komediową, ale też dotykała niezwykle istotnego problemu. Z tego co wiem, cieszyła się akceptacją i bardzo dużą sympatią.
Zagrał pan kilkaset ról – teatralnych, filmowych, serialowych, dubbingowych. Potrafiłby Pan wskazać jedną najukochańszą?
Strasznie długo tkwię już w tym fachu, więc tych spotkań z postaciami, rolami, z dramatem, komedią, farsą trochę się uzbierało. Zbyt dużo, by prowadzić takie klasyfikacje. Oczywiście, są role, które wspominam dobrze, ciepło i z pewną tęsknotą. Ale nie dlatego, że czegoś odkrywczego tam dokonałem, ale przez okoliczności, jakie im towarzyszyły. Moją ulubioną okolicznością był z pewnością Teatr Dramatyczny pod Gustawem Holoubkiem, z doskonałym zespołem aktorskim, wspaniałym towarzystwem. Ponieważ, proszę pani, ten zawód wymaga towarzystwa – spójnej grupy ludzi o jakiejś charakterystyce wspólnoty poglądów, poczucia humoru, wspólnej filozofii patrzenia na świat i rozumienia tego świata. A takie towarzystwo było w Teatrze Dramatycznym.
Pan czuje się przede wszystkim aktorem teatralnym, prawda?
Tak. Myślę, że w tradycji naszej dziedziny sztuki teatr jest dla aktora miejscem szczególnym, domem, żeby nie powiedzieć – świątynią. A z tym ostatnim określeniem spotykałem się jeszcze podczas studiów. Nasi profesorowie byli nestorami polskiego teatru, w pełnym rozkwicie, choć również wchodzący już w smugę cienia, ale w związku z tym – z gigantycznym bagażem doświadczeń i refleksji dotyczących teatru.
Gdzie tkwi ta magia, przewaga teatru?
Teatr jest miejscem kompletnie różnym od planu telewizyjnego, filmowego, mikrofonowego. Teatr ma szansę obcowania z najlepszą literaturą i najlepszymi jej przedstawicielami (nie tylko sztuki teatralnej, bo coraz częściej teatr sięga przecież po adaptacje) i jest niepowtarzalnym w innych okolicznościach spotkaniem. Spotkaniem z publicznością, z drugim człowiekiem. To jedno z ostatnich miejsc – przy dominacji techniki, jaka w tej chwili ma miejsce, kiedy wszystko jest pod palcem, wszystko można nacisnąć, sprawdzić, zobaczyć, doświadczyć na ekranie swojego smartfona – gdzie człowiek stoi wobec drugiego człowieka: wyrażającego jakieś emocje, denerwującego się, mającego jakiś zapach, pocącego się. I różne rzeczy między nimi wydarzają się. Każde przedstawienie jest na swój sposób inne – dla aktora i publiczności. Ostateczny szlif przedstawieniu nadaje publiczność, czyli widz. To są dwa światy – ta scena i owa publiczność, które na siebie oddziałują. Bardzo czytelne jest to oczywiście w komediach, ale dramat przecież również jest oceniany przez publiczność na bieżąco – w danej chwili, sekundzie, sekwencji.
Dla mnie aktorstwo to po prostu zawód. Dodatek do życia. To znaczy – bardzo istotny i ważny, ale dodatek
Wy wiecie o tej ocenie publiczności? Obserwujecie ją czy bardziej te emocje wyczuwacie?
O obserwacji widowni nie ma mowy. Przynajmniej nie w moim przypadku. Ale to się po prostu czuje – jakiego rodzaju skupienie jest na sali. Są na przykład różne cisze na widowni. Rozpoznaje się mniej więcej stojąc na scenie, z kim ma się do czynienia, z jakim gatunkiem człowieka – czy takim, który przyszedł do teatru przypadkowo, czy takim, który przyszedł do teatru ciekawy, czy jest wyposażony we wrażliwość teatralną, czy jest zapatrzony, zasłuchany, na swój sposób przeżywający.
Myśli Pan, że dzieciństwo spędzone w teatrze Syrena, gdzie pracował Pana ojciec, i debiut sceniczny w bardzo młodym wieku miały wpływ na wybór Pana drogi życiowej?
Największy wpływ na tę decyzję, podjętą w wieku maturalnym, miał fakt, że ja kompletnie nie miałem talentu do przedmiotów ścisłych. Skończonym tumanem byłem z matematyki, fizyki, chemii. To były dla mnie światy obce. Bardziej interesował mnie polski, historia, geografia, biologia – humanistyka. To były rzeczy, które pobudzały moją wyobraźnię.
Z tych nauk humanistycznych jednak dałoby się wybrać jakiś inny kierunek. A Pan zdawał tylko do szkoły teatralnej.
Tak. Bo to był świat, który znałem, z którym miałem od dziecka kontakt. W świecie teatru debiutowałem przecież, będąc 10-letnim mężczyzną w krótkich spodenkach – byłem zaproszony do kilku przedstawień, gdzie akurat taki chłopiec był potrzebny. Potem były role telewizyjne w raczkującej wówczas Telewizji Polskiej: czarno-białej, ale też takiej, gdzie w teatrach telewizji grali najwięksi wówczas aktorzy. Ja tam znajdowałem się w okolicznościach bardzo zawodowych, wymagających, i to u boku ludzi, którzy byli luminarzami kultury. To prawdopodobnie miało jakiś wpływ. Jak i to, że na poziomie szkoły ogólnokształcącej obsługiwałem różne wydarzenia, akademie. Kolejną sprawczynią tego wyboru była nasza polonistka, która zabierała nas do teatru, aż sam zainteresowałem się teatrem w sposób nieprzymuszony, nienarzucany przez innych. Ciekawił mnie teatr, wędrowałem tam samodzielnie na różne przedstawienia jako nastoletni chłopak. I wtedy pierwszy raz zobaczyłem Gustawa Holoubka. I tak to się zaczęło.
Pan jest zaliczany do najlepszych polskich aktorów. A z Pana wypowiedzi można odnieść wrażenie, że to zawód jak każdy inny. Nie dorabia Pan patetycznej otoczki, nie mówi o misji.
Dla mnie aktorstwo to po prostu zawód. Dodatek do życia. To znaczy – bardzo istotny i ważny, ale dodatek. Są sprawy ważniejsze, mówiąc bardziej ogólnie. Ale teatr jest taką próbą i daje tym, którzy zajmują się sztuką, szansę opisania świata, prób zrozumienia tej wielkiej mechaniki, która rządzi losem, przeznaczeniem, ludzkimi zachowaniami. Teatr jest więc ciekawy. A do tego dochodzi jeszcze, kogo po drodze się spotka. A ja miałem to szczęście, że spotkałem Gustawa Holoubka.
Franek Kimono powstał przy okazji pracy nad filmem „Akademia Pana Kleksa”
Na ile te emocje bohatera się przeżywa, na ile zabiera swoją rolę ze sceny do domu?
Należę do ludzi, którzy starają się postawić wyraźną cezurę między światem zawodowym a światem prywatnym. Oczywiście czasem te światy się przenikają. Choćby przez różnego rodzaju napięcia emocjonalne. Ale to są dwa osobne światy i ja tego pilnuję. Oczywiście – cała sztuka jest swego rodzaju wyładowaniem emocjonalnym. Jak mawiał Gombrowicz: artysta jest przede wszystkim wyładowaniem, a później dopiero myśleniem. Coś w tym jest; aktorstwo jest szczególnym dowodem tożsamości człowieka. Po wersji sztuki aktora można tego człowieka rozpoznać: jego szlak myślenia, jego wrażliwość. Ale jeśli przyjmiemy, że są w tym emocje, to one muszą być pod ścisłym, wyraźnym nadzorem, pod nieustanną kontrolą. Nie wraca się do domu z Hamletem na plecach, bo to groziłoby nieobliczalnymi konsekwencjami.
Obok ról dramatycznych ma Pan na koncie też „Franka Kimono”. Bawił się Pan w śpiewanie śmiesznych, lekkich i mało ambitnych piosenek.
To była zabawa przede wszystkim. Prezentacja naszego poczucia humoru. Autorem tego przedsięwzięcia był Andrzej Korzyński, wybitny kompozytor muzyki – nazwijmy ją, rozrywkowej – choć pisze również poważną muzykę filmową, pracuje w Europie, na świecie. Franek Kimono, który jest już postacią kultową (ale dzisiaj wszystko jest kultowe, jeszcze nim się urodzi), historyczną, bo ma ponad 30 lat, powstał przy okazji pracy nad filmem „Akademia Pana Kleksa”. Podczas jednej sesji nagraniowej na potrzeby filmu Andrzej przyniósł mi dwa pierwsze teksty – „King Bruce Lee Karate Mistrz” i „Karate Dżokej”. Pokazał mi to i zapytał, czy byśmy spróbowali coś takiego nagrać. A to był stan wojenny – smutno, szaro i beznadziejnie. Bardzo mi się to spodobało, zostaliśmy w studiu dłużej i nagraliśmy te utwory. A o tym, że one później znalazły się na czołowych miejscach list przebojów, dowiedziałem się od moich małych wówczas córeczek. A to była postać, która – jak to się dzisiaj mówi – „zajarzyła” w szerokim spectrum społecznym. Tego słuchała młodzież, ale też studenci, wykładowcy, ludzie dorośli. To była taka odtrutka, takie antidotum na tę beznadzieję.
W teatrze nie podśmiechiwali się?
Nie. Franek Kimono spotkał się z bardzo miłym przyjęciem.
Praca przy Panu Kleksie też pewnie była świetną zabawą. A to film, który bawi już kolejne pokolenia.
Pan Kleks i jego ferajna będą dyżurnymi filmami dla kolejnych pokoleń dzieci z prostego względu – bo polska kinematografia się dziećmi niestety nie zajmuje, nie uprawia filmu familijnego, filmu dziecięcego, więc Pan Kleks wiecznie żywy. To była fajna robota – ciężka, jak to film (film ma w zwyczaju urządzać życie swoim aktorom), a do tego należy dodać, że to był stan wojenny, gdzie nie było farby, kleju, deski, a trzeba było wyczarować bajkę. No ale w jakiś sposób się udało. Oczywiście w dzisiejszych czasach Pan Kleks byłby czymś innym w sensie sztuki filmowej, komputerowego triku; byłby być może bogatszy, bardziej atrakcyjny. Ale to, na co dzieci zwracają uwagę i co do nich przemawia, to jest prostota tego filmu, taka siermiężność. Ten Kleks filmowy sprzed 30 lat przypomina zabawki, które dzieci robiły w tamtych czasach – proste, z zapałek, żołędzi i pudełek po zapałkach. A teraz dziecko ma świat, w którym ja już niestety nie potrafię się poruszać: świat komputerów, smartfonów, tabletów, w których jest praktycznie nieograniczony asortyment do zabawy. I dzieci się tym fantastycznie posługują. To zmierza ku temu, co oglądaliśmy w filmach science fiction. Za naszych czasów to były niewyobrażalne światy, które teraz okazują się realne.
Piotr Fronczewski. Urodził się w 1946 roku w Łodzi. Aktor teatralny, filmowy, serialowy, dubbingowy. Piosenkarz i satyryk, znany z postaci Franka Kimono, jak i wielkich, dramatycznych ról teatralnych. Miał propozycje objęcia funkcji dyrektora artystycznego od trzech teatrów warszawskich. Wszystkim odmówił.
"Ja, Fronczewski". Wydawnictwo Znak wydało książkę o Piotrze Fronczewskim. To zapis rozmów, które z aktorem
przeprowadził dziennikarz Marcin Mastalerz.