Pisarz Gustaw Morcinek „wyglądał jak trup, który wie, że jest trupem”
Blady jak ściana, drętwym głosem Morcinek czytał w Sejmie, że lud śląski pragnie, by Katowice stały się Stalinogrodem. Był rok 1953. Tak literatami dyrygowała władza.
Przez trzy i pół roku Katowice były Stalinogrodem, niedługo, jak na 150-letnie dzieje miasta. Jest to dziś wyłącznie historyczna ciekawostka, bo nie ma dowodów na to, że w tamtym okresie reżim komunistyczny zelżał czy zdwoił swoje siły. Najczęściej pozostaje ten fakt w sferze żartów, a jedyną ofiarą Stalinogrodu jest do dziś pisarz Gustaw Morcinek. Wciąż robi się z autora „Czarnej Julki” kozła ofiarnego, przypisując mu inicjatywę zmiany Katowic na Stalinogród. Niesłusznie i niesprawiedliwie, bo była to obrzydliwa mistyfikacja ówczesnej władzy.
„Największą dla mnie klęską w życiu jest zakłamanie, które mnie osacza jak kolczasty drut w Dachau” - pisał Morcinek w liście do przyjaciela w 1952 r. Był już pisarzem uznanym i bardzo popularnym, nie tylko na Śląsku. Był człowiekiem głęboko wierzącym, o mocnych zasadach. A jednak go złamano.
Tu stacja Stalinogród, byłe Katowice
Jak podaje prof. Zygmunt Woźniczka w książce pt. „Katowice-Stalinogród-Katowice”, decyzja w sprawie zmiany nazwy miasta zapadła w Warszawie na posiedzeniu Sekretariatu Biura Politycznego Komitetu Centralnego PZPR 7 marca 1953 r., a więc dwa dni po śmierci Józefa Stalina. Protokół sugeruje wprawdzie, że inicjatywa o takim upamiętnieniu wodza radzieckiego wyszła ze Śląska, ale to nieprawda. Na katowickich decydentów, Józefa Olszewskiego i Edwarda Gierka, padł blady strach, gdy 7 marca rano telefonicznie poinformował ich o tym zamiarze towarzysz Jakub Berman. Próbowali odciągnąć go od tego zamiaru. Mieli na głowie ważniejsze sprawy: strajki górników, niezadowolenie wśród Ślązaków rozliczanych z przeszłości. Ulegli, gdy zadzwonił sam I sekretarz KC Bolesław Bierut i zagroził, że rozwiąże całą Egzekutywę KW PZPR w Katowicach, więc stracą posady.
Tego samego dnia, 7 marca 1953 r., Rada Państwa i Rada Ministrów podjęły uchwałę w sprawie przemianowania Katowic na Stalinogród, a województwa katowickiego na stalinogrodzkie. Natychmiast pojawiła się w oficjalnym przekazie nowa nazwa miasta. Pociągi wjeżdżały na stację Stalinogród już 8 marca: „Tu stacja Stalinogród, byłe Katowice” - usłyszeli podróżni na katowickim dworcu kolejowym. Kiedy 9 marca w Moskwie odbywał się pogrzeb Stalina, w Katowicach wisiały już nowe szyldy. Wymieniano tablice w szkołach i urzędach, wydawano nowe rejestracje samochodów. Nieco później zamieniono także kopalnię „Katowice” na „Stalinogród”, a termin zakończenia aktualizacji wszelkich napisów, pod groźbą kary, wyznaczono na 20 marca 1953 r.
W tych pierwszych szalonych dniach upamiętniania „wielkiego wodza i nauczyciela całej postępowej ludzkości” wydarzyło się coś, co mrozi krew w żyłach. Profesor Grażyna Szewczyk, córka pisarza Wilhelma Szewczyka, przypomina: „Ojciec opowiadał nam, że władze partyjne zwołały posiedzenie literatów i przedstawicieli środowisk twórczych, informując, żeby wszyscy zabrali ze sobą jakiś prowiant, ponieważ narada może potrwać kilka godzin. Mama spakowała ojcu kanapki i dość wylewnie się z nim pożegnała, jakby przeczuwając, że coś złego się może stać. Podstawiono dla nich dwa autokary z białymi, zamazanymi szybami. Dla ojca była to trauma, bo takimi autobusami przewożono podczas wojny Żydów. Dowieziono ich na płytę lotniska Muchowiec w Katowicach i polecono wysiąść. Stali tam długo i ojciec miał wrażenie, że lada chwila nastąpi akt rozstrzelania. Na płycie lotniska zakomunikowano im krótko, by zapamiętali raz na zawsze, że nie ma już Katowic, że jest tylko Stalinogród. Gustaw Morcinek był w tym gronie”.
Co my mogliśmy zrobić?
Dekret Rady Państwa, zatwierdzający zmianę nazwy miasta i województwa, wymagał jeszcze aprobaty Sejmu. Stało się to blisko dwa miesiące po decyzji, która zapadła w Warszawie w KC PZPR. 62-letni pisarz Gustaw Morcinek wystąpił z takim wnioskiem na posiedzeniu Sejmu dopiero 28 kwietnia 1953 r.: „Lud śląski - serce przemysłu Polski - pragnie, by w nazwie miasta uwiecznić imię Ojca Narodów” - mówił z trybuny sejmowej.
Profesor Kazimierz Wyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, historyk i krytyk literatury, który był też wtedy posłem, wspominał, że „Morcinek blady jak ściana, drętwym głosem odczytywał tekst”. I dodał: „Głosowaliśmy wszyscy ze spuszczonymi głowami. To był człowiek schorowany, zmęczony, cóż miał robić? Co my mogliśmy zrobić?”.
Publicysta i politolog Edmund Osmańczyk, poseł z Opola i przyjaciel Morcinka, tak zapamiętał go w tamtym momencie: „Gustaw wyglądał jak trup, który wie, że jest trupem”.
Sprawozdawcy zapisali: „dekret został przyjęty jednomyślnie wśród długotrwałych i gorących oklasków”. Jak jeden mąż zagłosowali za grodem Stalina. „Wszyscy wstali, wszyscy bili entuzjastycznie brawo i nikt tego Morcinkowi nie miał za złe” - dodał Osmańczyk. Posłami Sejmu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pierwszej kadencji byli także inni znani literaci: Zofia Nałkowska, Jarosław Iwaszkiewicz, Leon Kruczkowski, Jerzy Andrzejewski, Jan Dobraczyński, Józef Ozga-Michalski, Jerzy Putrament, Lucjan Rudnicki, Władysław Kowalski. Nikt nie powiedział głośno, że to zły pomysł.
Morcinek mówił długo o trudnej historii Śląska i ciężkiej pracy Ślązaków, o ich walce z germanizacją, a także o tym, że na tej ziemi rozwijał się polski i niemiecki ruch robotniczy. Tekst pełen był ideologicznych frazesów zgodnych z obowiązującą partyjną nowomową: o wyzysku Ślązaków przez różnych kapitalistów, o prawdziwej wolności, którą przyniosła dopiero Armia Czerwona, za co Śląsk zachowuje w swym sercu głęboką wdzięczność dla towarzysza Stalina. I w ogóle „Słowo Stalin jest dla Ślązaka synonimem wolności i pokoju”.
Profesor Zygmunt Woźniczka z Uniwersytetu Śląskiego, historyk, twierdzi, że w tamtym czasie stawiano twórcom określone wymogi. Zaprzęgnięto ich do politycznych i ideologicznych celów, mieli zwalczać wroga i wykreować nową rzeczywistość, nowego człowieka. Socjalizm był obowiązującym kanonem twórczości literackiej. W czasach socrealizmu konkursy literackie były codziennością, co pozwalało władzy na kontrolę środowiska i odpowiednio nagrodami „kupowanie” jego przychylności.
Czego bał się pisarz?
Gustaw Morcinek zapłacił za to wystąpienie sejmowe ogromną cenę. Przez dwa lata nic nie wydał. Były listy z pogróżkami, obelżywe anonimy, zwroty jego książek, brak jakiegokolwiek zrozumienia, zwłaszcza wśród mieszkańców Katowic. Stronili od niego przyjaciele i znajomi, ktoś nawet wywrócił do góry kołami jego samochód w Katowicach. Potem wiele razy mówił, że wstydzi się tego faktu. Profesor Krystyna Heska-Kwaśniewicz w „Pisarskim zakonie”, biografii literackiej Gustawa Morcinka, napisała, że osobom, które próbowały go odwieść od wystąpienia z wnioskiem o zmianę nazwy Katowic na Stalinogród, mówił, że „musi to zrobić”.
Po polskim październiku 1956 r. pisarz tłumaczył na łamach katowickich „Przemian”, że nakazano mu tylko zreferować z trybuny sejmowej dawno już podjętą decyzję. Wyjaśniał: „Dobrzy ludzie pomogli mi napisać piękne przemówienie, ja wygłosiłem je i na tym się skończyło. Do dzisiaj zaś nie wiem, kto właściwie był sprawcą tego przemianowania. Zreferowałem więc wtedy, jak umiałem wydukać z karteluszka, prasa owo zreferowanie wydrukowała i czytelnik nabrał przekonania, iż to ja jestem owym nieszczęśliwym winowajcą”. Tak naprawdę niczego nie wytłumaczył. Nie wiemy, dlaczego firmował tę zamianę Katowic na Stalinogród? Czy go zaszantażowano? Jeśli tak, to jak? Jakimiś intymnymi sytuacjami z jego życia?
Gustaw Morcinek był więziony w Sachsenchausen i Dachau. Gestapo przyszło po niego 6 października 1939 r. Jego dorobek literacki był od 1940 r. na liście książek zakazanych. Zarzucono mu promowanie polskości i naśmiewanie się z Niemców. Pies bohatera „Wyrąbanego chodnika” nazywał się Bismarck. Jak napisał potem ironicznie sam Morcinek: „Za tego psa między innymi odsiedziałem bez sądu blisko 6 lat w niemieckich obozach koncentracyjnych.” Mógł wyjść z Dachau, ale Niemcy postawili warunek: musi podpisać volkslistę. Takie starania o uwolnienie czyniła jego siostra Teresa. Namawiała go w listach, by ratował życie. Morcinek docenił troskę, ale zdecydowanie odmówił. „Czuję się młody i zdolny do podjęcia walki z losem” - napisał w liście do Teresy. Morcinka uratowała przede wszystkim niemiecka dokładność. W dokumentach pisarz miał na imię Augustyn. Niemcy zaś szukali Gustawa Morcinka.
Dlaczego zabrakło pisarzowi odwagi, by odmówić władcom PRL? Z jego korespondencji wynika, że narastał w nim lęk przed uwięzieniem. Bał się też, że partia zabroni mu pisać, że nie będzie mu wolno wydawać książek. Był już przecież niemłody, schorowany, miał na utrzymaniu siostrę.
Morcinek należał do Stronnictwa Demokratycznego od 1950 r., raczej z przymusu, jak wielu intelektualistów w tamtym okresie. Z okręgu w Bielsku-Białej został w 1952 r. posłem na Sejm PRL pierwszej kadencji, z ramienia SD. Z jego korespondencji do przyjaciela Jana Kuglina, cenionego drukarza i bibliofila, wynika, że wcale nie miał na to ochoty: „Dano mi dyskretnie do zrozumienia, że nie warto się wzbraniać, gdyż to postanowione u góry i w razie sprzeciwu z mej strony może to być bardzo łatwo uważane za - jeżeli nie sabotaż - chęć wycofania się z życia społecznego, za opozycję, za reakcję i za wiele innych niemiłych rzeczy. A wtedy trudno liczyć, czy by jeszcze mogła wyjść jaka moja książka”.
Doświadczył w swoim życiu nędzy i upokorzenia, ale chyba najmocniej dręczył go strach przed życiem bez pisania. Deklarował, że chodzi mu o to, „by pisząc o swojej ziemi, przybliżać Śląsk do Polski i Polskę do Śląska”.
Gustaw Herling-Grudziński pisał o Morcinku, z którym się spotkał w Wiedniu w latach 60., że był człowiekiem złamanym, „zamęczał mnie prośbami o spisanie okoliczności tego wymuszonego na nim wniosku poselskiego, w imię przekazania prawdy przyszłym pokoleniom”. Wiele lat później bronił Gustawa Morcinka inny pisarz i publicysta ze Śląska Wilhelm Szewczyk: „Wszedłszy przebojem do literatury, nie był bojownikiem w życiu. Nie każdy się rodzi z przeznaczeniem na barykady”.
Matka Boska Stalinogrodzka?
Dlaczego Katowice zostały Stalinogrodem? Bo to „przemysłowe serce Polski”? Nie wiadomo. Były sugestie, żeby przemianować młodsze miasta, na przykład Nową Hutę czy Tychy. Podobno padła też propozycja Częstochowy, ale ktoś przytomnie zauważył (podobno właśnie Gustaw Morcinek), że będzie niezręcznie, jak pielgrzymi pojadą się modlić do Matki Boskiej Stalinogrodzkiej.
W Bułgarii nadmorska Warna była „Gradem Stalina” w latach 1949-1956, gdzie do zmiany nazwy wykorzystano 70. urodziny Josifa Wissarionowicza Dżugaszwilego. Z kolei rumuński Braszów w Transylwanii nosił imię radzieckiego dyktatora w latach 1950-1960. Na Węgrzech Dunaujvaros zostało miastem Stalina w 1951 r. Niewielka miejscowość Kucova w Albanii miastem Stalina była przez czterdzieści lat, począwszy od 1951 r. Katowice były najkrócej Stalinogrodem i nigdy Stalinowi nie zbudowaliśmy pomnika. Nazwa obowiązywała formalnie do 21 października 1956 r. Na fali odwilży radni miasta i województwa przywrócili starą nazwę, a potem Rada Państwa w grudniu 1956 r. wydała dekret w tej sprawie, a zatwierdził go Sejm w marcu roku następnego. Wszystko działo się już bez rozgłosu i bez pośpiechu. Dlaczego o tej ciekawostce historycznej trzeba pamiętać? By nikomu nie przyszła do głowy powtórka ze zmianami nazw miast, ulic i z budową niechcianych pomników.
Władza brutalnie wykorzystała nazwisko i autorytet Gustawa Morcinka, ale czy tylko jego? Czy to samo wykorzystanie nie dotyczy innych pisarzy i publicystów, którzy w 1952 r. trafili do ław poselskich Sejmu PRL pierwszej kadencji: Zofii Nałkowskiej, Jarosława Iwaszkiewicza, Leona Kruczkowskiego, Jerzego Andrzejewskiego, Jana Dobraczyńskiego, Edmunda Jana Osmańczyka, Józefa Ozgi-Michalskiego, Jerzego Putramenta, Lucjana Rudnickiego, Władysława Kowalskiego? Jednymi pewnie kierował strach, innymi - ślepa wiara.
W liście do Jana Kuglina pisał Morcinek o swojej niechęci do posłowania, ale w pewnym momencie dodał, że może jednak zrobiłby wówczas coś dobrego: „Chyba że w jakiejś komisji kulturalnej kruszyłbym kopie za powrotem Instytutu Śląskiego w Katowicach, (…) który zlikwidował Gomułka, jak mnie poinformowano”.
Kto nie pisał pełnych smutku lirycznych uniesień po śmierci Stalina? Jedni z przekonania, inni z przymusu, bo takie to mroczne były czasy. Dziś łatwo ich oceniać i potępiać. Socrealizm uwiódł wielu twórców, często wybitnych. Wielu po prostu zniszczył, gdy nie chcieli się wpasować do partyjnych wytycznych.
Maria Dąbrowska napisała po śmierci radzieckiego przywódcy: „Stalin żyje w naszych sercach”. A Władysław Broniewski dodał: „Stalin - słowo jak dzwon!”. Stanisław Lec im wtórował: „Wolność, która nas odurza - to Stalin!”. „Umarł Stalin. Jakby nagły grad zboża pogiął” - tak smutek wypowiadał Konstanty Ildefons Gałczyński. „Mądrość Stalina rzeka szeroka, w ciężkich turbinach przetacza wody, płynąc wysiewa pszenicę w tundrach, zalesia stepy, stawia ogrody” - to panegiryk Adama Ważyka. A Wisława Szymborska zapewniała, że „Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie. Jego Partia rozgarnia mrok”. Dziś te słowa wywołują uśmiech, bo epoka socrealizmu to zamknięta karta. Obok klasy robotniczej i jej partii właśnie Józef Stalin był jednym z najpopularniejszych bohaterów literackich. Już w 1949 r. na zjeździe Związku Literatów Polskich opowiedziano się za socrealizmem w literaturze. Wolno było pisać tylko realistycznie, bo dzieło musiało być zrozumiałe dla ludu pracującego miast i wsi, być niejako komentarzem do socjalistycznego budownictwa, wytycznych partii. Wpisywali się w te oczekiwania jedni bardziej, drudzy mniej.
Wielu twórców żyło wówczas w dwóch równoległych światach. Widać to także na przykładzie katowickiego środowiska literackiego, który skupiał wokół swojej osoby i aktywności zawodowej poeta i prozaik Wilhelm Szewczyk, naczelny redaktor pism społeczno-kulturalnych, autor licznych przekładów z literatury niemieckiej. Bywalcy jego domu wpisywali się do tzw. Złotej Księgi. Krytyk literacki Zdzisław Hierowski napisał: „Ponieważ księga ma służyć potomkom, wpisuję w nią życzenia, by życie i przyszłe czasy oszczędziły im pracowania nogami, tak jak to dzisiaj my musieliśmy”. Wpis jest z 1 maja 1950 r., a mowa jest w nim o obowiązkowym udziale w pochodzie pierwszomajowym. Inny uczestnik tego spotkania, poeta i felietonista Jan Baranowicz, zauważył:
„Mówisz, że się ostatnio
Świat zmienił na lepsze?
Owszem - zmienił się:
miejsce świń zajęły wieprze?”
Bezpieka rozpracowywała Wilhelma Szewczyka w latach 40. i 50. Zapisała w jego teczce: „reakcjonista, przeciwnik wszelkich zmian społecznych i politycznych”. Odnotowała nawet, że w 1949 r. literaci urządzili sobie śledziówkę, na której Szewczyk i Hierowski uradzili, by nie brać udziału w pochodzie pierwszomajowym. Według TW „Grażyny” Szewczyk wrogo się wypowiada o Polsce Ludowej: „jest zdania, że partia prowadzi z gruntu fałszywą politykę pomniejszania wartości kultury polskiej na korzyść rosyjskiej i dosłownie powiedział, że niedobrze mu się robi, gdy słyszy o radzieckim przykładzie”. Partia zamknęła katowicką „Odrę”, a także czasopisma „Przemiany” i „Poglądy”, które Szewczyk prowadził. Wyrzuciła go z pracy w stanie wojennym. Wcześniej wyrzuciła go z Radia Katowice, Teatru Śląskiego. Uznała jego działalność literacką i publicystyczną za „szkodliwą i niekiedy wrogą obecnej rzeczywistości”.
Dokumenty Urzędu Bezpieczeństwa z lat 1945-1956 dowodzą głębokiej infiltracji całego środowiska kulturalnego i intelektualnego Śląska. Blady strach padł na literatów po aresztowaniu poety i prozaika Zbyszka Bednorza w 1949 r. Powodem była okupacyjna praca w Delegaturze Rządu RP na Kraj. Przecież literaci spotykali się także w jego chorzowskim mieszkaniu. Trzeba przyznać, że koledzy zachowali się odważnie. Napisali petycję do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego z prośbą o uwolnienie Bednorza. Podpisał się pod nią również Gustaw Morcinek. Skończyło się na ostrzeżeniu, by Bednorzem przestać się zajmować.
Czyszczenie bibliotek
W latach 1949-1957 powstały co najmniej trzy duże spisy książek przeznaczonych do usunięcia z bibliotek i księgarń. Najobszerniejszy z nich, sporządzony na polecenie Sekretariatu Biura Politycznego KC PZPR w 1951 r., liczył 1682 pozycje. Jedna pozycja obejmowała często cały dorobek autora, np. wszystkie utwory Zofii Kossak--Szczuckiej. Eliminowano także tytuły dozwolone, jeśli miały niewłaściwe miejsce wydania, na przykład Lwów. W wykazie książek wątpliwych były prace Kornela Makuszyńskiego, Marii Dąbrowskiej, a także Gustawa Morcinka „Maszerować” - reportaż o zajęciu przez Polskę Zaolzia w roku 1938.
Wycofywano książki o harcerstwie, nawet Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec”. Polskim harcerzom polecano korzystanie z dorobku sowieckich pionierów. Trzeba było pożegnać się z twórczością Heleny Mniszkówny, kryminałami Agathy Christie, a nawet „Trzema muszkieterami” Aleksandra Dumasa i „Tajemniczym ogrodem” Frances Hodgson Burnett. Młodzież miała budować socjalizm, a nie biegać po prerii za Indianami z książek Karola Maya czy rozczulać się nad Anią z Zielonego Wzgórza. Na liście książek zakazanych były nawet „Przygody Koziołka Matołka”. Cóż mógł zrobić ludowej władzy?
Dzielny Koziołek wrócił na rynek czytelniczy po październikowej odwilży 1956 r., ale w ocenzurowanej formie. Lecąc nad Wisłą, nie oglądał, jak przed wojną, kolumny Zygmunta, tylko Pałac Kultury i Nauki, a polski samolot zamieniono mu na radzieckiego MiG-a.
To wszystko nie pozostawało bez wpływu na stan ducha literatów.