W czasach PRL-u o punktach zbiorowego żywienia krążyło mnóstwo dziś brzmiących mało wiarygodnie opowiastek o niedoli konsumentów, choć były one jak najbardziej prawdziwe.
Krążące powszechnie dowcipy o kelnerach zjawiających się po godzinie od zajęcia miejsca przy stoliku przez gości lokalu, o seryjnych odpowiedziach typu „nie ma i nie będzie”, „dawno wyszło”, o braku większości dań z przynoszonej karty, o dopisywaniu daty urodzenia do rachunków podchmielonych klientów, o pływającej musze w zupie etc. były przyjmowane przez Polaków jako coś normalnego i oczywistego, z czym każdy kiedyś się rzeczywiście zetknął.
Nie lać do kreski
Lokale takie, zwłaszcza tam, gdzie obrót był duży, słynęły także z drugiej strony. Nigdy nie brakowało tam chętnych do pracy w roli kucharek, kelnerów czy bufetowych. Wystarczyło bowiem permanentnie nie dolewać wódki czy piwa do zaznaczonej na naczyniu „kreski”, nie doważać do obowiązującej gramatury porcji dań mięsnych, „omyłkowo” coś dopisać do rachunku, by do zarabianych tam pieniędzy dochodziła dodatkowa „ekstra” premia.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień