Poznań dla Zbigniewa Wodeckiego okazał się nagrodą, lepszą niż... jacht!
W poniedziałek zmarł Zbigniew Wodecki. W naszej pamięci zostaną mistrzowsko grane na skrzypcach czardasze, solówki na trąbce i aksamitny, niezapomniany głos. A do tego gęste, falowane włosy - plereza - jak mówił o nich sam muzyk...
Zbyszku, Zbyszeczku, Zbyniu nasz najukochańszy… Coś Ty nam zrobił. Nie mogę tego pojąć, zrozumieć, ogarnąć… Wszystko we mnie krzyczy, wrzeszczy, płacze. Nie przyjmuję tego do wiadomości…
- tak na wieść o śmierci muzyka zareagował jego przyjaciel, aktor Piotr Gąsowski.
Wszyscy do końca wierzyli, że Zbigniew Wodecki pokona chorobę. Niestety, rozległy udar mózgu, którego doznał muzyk, dokonał nieodwracalnych spustoszeń. Mimo niezwykłej woli życia i staraniu lekarzy nie udało się uratować artysty. Zmarł 22 maja. Pozostała po nim piękna muzyka i wspomnienia. Często bardzo osobiste.
- Nie znam nikogo, kto by Cię nie lubił bądź nie kochał. Ktokolwiek choćby otarł się o Ciebie w życiu, był z tego dumny i czuł się zaszczycony. Wszyscy podziwialiśmy Twoją umiejętność pochylenia się nad zwykłymi ludźmi, Twoją do tych ludzi atencję i ciepło. Wzorowaliśmy się na Twoim poczuciu humoru i Twojej genialnej autoironii, bo na Twoim artyzmie wzorować się było nie sposób, bo byłeś jedyny, niepowtarzalny i niedościgniony… - napisał na Facebooku Piotr Gąsowski. I trudno się z nim nie zgodzić.
Od kilku dni przypominam sobie nasze spotkanie pod koniec października ubiegłego roku. Zbigniew Wodecki był wtedy gwiazdą Klubu Starego Browaru. Umówiłam się z nim na rozmowę. Przyszedł uśmiechnięty, w białej koszuli, z nonszalancko podwiniętymi rękawami. Moją uwagę przykuły włosy. Były niesamowite.
- Plereza musi być - zażartował, odgarniając je dłonią.
Po kilku zdaniach rozmowy czułam, jakbyśmy znali się całe życie. A przecież spotkaliśmy się po raz pierwszy - i niestety - ostatni. Marek spotykał się ze Zbigniewem Wodeckim wielokrotnie. Pierwszy wywiad zrobił z nim na Boże Narodzenie, do świątecznego wydania „Gazety Poznańskiej” w 1985 roku, ostatni 30 lat później - w maju 2015 roku - gdy grupa Mitch and Mitch odświeżyła zapomnianą płytę muzyka z 1976 roku. I to z niezłym efektem - „1976 A Space Odyssey” otrzymała nagrodę „Trójki” za wydarzenie muzyczne i dwa Fryderyki: album roku pop i utwór roku - „Rzuć to wszystko, co złe”.
- Jak wszystko w moim artystycznym życiu, nie jest to mój pomysł. Przed laty do nagrania tej płyty namówił mnie kompozytor Wojciech Trzciński - wspominał w 2015 roku Zbigniew Wodecki. - To były piosenki, na których nie ciążyła presja, nie musiały być hitami czy przebojami. Nie przebiły się wtedy chyba dlatego, że było w tej muzyce za dużo instrumentów, a aranże były nieco za trudne na owe czasy. A może dlatego, że większość z nich sam skomponowałem? - zażartował i dodał: - Przypadek sprawił, że płytą zainteresował się Maciej Morycki z grupy Mitch and Mitch. Oni posłuchali tej muzyki i oszaleli. Wszystkiego nauczyli się na pamięć. Nagle piosenki, które kiedyś napisałem dzięki atmosferze, jaką zespół wprowadził i nowym aranżom, zrobiły ogromne wrażenie. Jestem w szoku, że coś takiego się stało i nastąpiła premiera po 40 latach. Taka swoista klamra mojej pracy.
Grał dla Demarczyk i Grechuty
Zbigniew Wodecki przyszedł na świat w muzycznej rodzinie. Jego ojciec był pierwszym trębaczem krakowskiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji, mama śpiewała, a siostra Elżbieta ćwiczyła na wiolonczeli. Z czasem porzuciła instrument dla krakowskiej operetki, gdzie śpiewała przez wiele lat. Mały Zbyszek w szkole uczył się gry na skrzypcach. Potem polubił też trąbkę. Miał duże zdolności improwizacyjne.
- Już jako szesnastoletni łepek nagrywałem z Zygmuntem Koniecznym, Stanisławem Radwanem i Andrzejem Zaryckim muzykę do filmów. Później grałem z Markiem Grechutą i zespołem Anawa. Z nimi też, mając 16-17 lat, nagrałem pierwszą płytę. Jeździliśmy na FAMĘ, piliśmy wódkę. Paliliśmy papierosy. Sporty bez filtra - wspominał.
Gdy Ewa Demarczyk zaproponowała mu współpracę, nie wahał się ani chwili.
- Granie z Ewą to było moje okno na wielki świat - mówił.
W lipcu 1971 roku pojechał z kolegami do restauracji Parkowa w Świnoujściu, gdzie grali przeboje Beatlesów. Tam krakowski reżyser Andrzej Wasylewski odkrył, że Wodecki nie tylko gra, ale i... nieźle śpiewa.
- Zaprosił mnie do programu „Wieczór bez gwiazdy”. Zaśpiewałem coś Bacharacha, zagrałem na skrzypcach, na trąbce, na fortepianie. I nagle ktoś z Warszawy usłyszał gościa z plerezą i w ciemnych okularach. Zadzwonili do mnie, żebym nagrał piosenkę do radia. I tak się zaczęło - wspominał.
Krakus z etatem w Poznaniu
- Przyszedł taki moment, że przyjechałem do Poznania i zaśpiewałem „Mona Lisę” z młodym chłopakiem, który świetnie dyrygował orkiestrą smyczkową. Tym chłopakiem był Zbigniew Górny - opowiadał Zbigniew Wodecki. - Zaproponował, że wystawi mnie na festiwalu w Sopocie. Tu z Poznania. Zaśpiewałem „Izoldę” i „Zacznij od Bacha”. Wygrałem jeden dzień. Dostałem dużo punktów. Groziło, że wygram jacht. Wiem, że były takie awantury, a ponieważ pierwszy jacht wygrał Czesław Niemen, drugi Maryla Rodowicz, nie wypadało, żeby międzynarodowy konkurs Interwizji znowu Polak wygrał, a miałem największą liczbę punktów. W związku z tym jacht trafił do belgijskiego Dream Express, a mnie, krótko mówiąc, sczyścili. Dostałem Nagrodę Dziennikarzy, szum się zrobił na tyle, że ówczesny prezes Radiokomitetu Maciej Szczepański dał mi stypendium i przyjęto mnie do Radiokomitetu jako solistę przy orkiestrze rozrywkowej w Poznaniu.
Etat w Poznaniu był nagrodą czy karą? - zapytałam.
- Nagrodą. Zamiast jachtu można dostać Poznań i trzeba pracować. A miałem 412 kilometrów do pracy i musiałem jeździć -
zima, nie zima, fiatem 125 p - Wieluń, Kępno, Jarocin, Ostrów Wielkopolski. Jeździłem dobrych parę lat do pracy w Poznaniu. To były bardzo dobre czasy
- odpowiedział Wodecki i wspominał dalej: - Wtedy w Poznaniu była „Muzyka małego ekranu” w uniwersyteckiej auli. Zenek Laskowik, Bohdan Smoleń, Janusz Rewiński. Największe gwiazdy wtedy tu śpiewały. I ja - gdyż byłem na etacie przy orkiestrze poznańskiej. Ze Zbyszkiem Górnym jeździliśmy, robiliśmy koncerty telewizyjne. Nagrywaliśmy gale piosenek biesiadnych. I tu w hotelu Polonez, którego już nie ma, myśmy się zjeżdżali i tu działy się piękne rzeczy.
W 2012 roku, gdy zamykano hotel, Wodecki opowiadał Markowi, że fantastyczne w Polonezie było to, że artyści znali recepcjonistki, a one ich.
- Było przyjemnie, gdy przyjeżdżało się do hotelu, w którym człowiek czuł się jak w drugim domu. Najbardziej przykro było nam podczas Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdy okazywało się, że dla nas nie ma pokoi, a koleżanki z recepcji były bezsilne - mówił muzyk.
Zbigniew Górny: Zbyszek musiał codziennie zrobić 50 pompek
Poznański dyrygent i kompozytor Zbigniew Górny przyjaźnił się ze Zbigniewem Wodeckim 40 lat.
- Przyjechał do Poznania, na nagrania, gdy powstała moja orkiestra. I od tego czasu wiele razem nagraliśmy.
To był świetny kompan. Dowcipny, inteligentny, nienarzucający się, skromny. Szanował muzyków i czuł się z nimi bardzo związany.
Twierdził, że to pień, z którego wyrósł, a to, że zarabia pieniądze i stał się bożyszczem tłumów, to tylko przypadek - mówi Zbigniew Górny i dodaje: - Zbyszek był niezwykle ciekawy, interesujący i pełen zdrowego ducha. Nie przepadał za sportem.
Nie uprawiał tenisa, golfa czy jazdy konnej, ale regularnie wykonywał 50 pompek. Gdziekolwiek był.
Nawet gdy prywatnie pojechaliśmy z rodzinami do Rzymu, uciekł na bok. My patrzymy, co robi... a on pompuje. Musiał zrobić 50 pompek i już.
W przepastnym archiwum kompozytor ma wiele nagrań Wodeckiego, wśród nich takie, których nikt poza Górnym nie słyszał.
- Są w moim posiadaniu utwory, których nikt nie puszczał w radiu. Choć może stało się tak dlatego, że ja specjalnie o to nie dbałem - przyznaje Zbigniew Górny: - Myślę nawet, aby jedną z nich odkopać. Nosi tytuł „Kaprys losu”. Zbyszek zaśpiewał ją w duecie z Danusią Rinn. W tym utworze wychodzi cały jego charakter. Zbyszek zagrał solóweczkę na skrzypeczkach, był tam też dialog z Danusią wymyślony ad hoc i aksamitny głos Nat King Cole’a , który tę piosenkę wykonuje.
Kto wie, może trzeba będzie wydać płytę „Tribute to Zbigniew Wodecki”, aby pokazać, że Zbyszek śpiewał coś jeszcze oprócz „Pszczółki Mai” i „Chałup”
- uważa.
Wodecki wspominał, że jeden z najlepszych benefisów zrobił w Poznaniu na Targach z okazji jubileuszu Telewizji z udziałem m.in. Hani Banaszak i Wiesia Prządki.
- Zbyszek był wszechstronnym człowiekiem. Nigdy nie było mu za ciężko. Gdy trzeba było, to wsiadał w samochód, aby gdzieś jechać i jechał na drugi koniec Polski, aby gdzieś po drodze zagrać imprezę charytatywną - dodaje kompozytor. - Od tygodnia, od momentu gdy wiedziałem, że umiera i gdy w poniedziałek dowiedziałem się, że to już się stało, jestem bardzo rozbity. Wszystkie myśli gdzieś uciekają...
Marcin Prokop: Raz być taką gwiazdą jak Wodecki
Kilka lat temu, w Szczecinie, koncertował Zbigniew Wodecki. Zapowiadał go Marcin Prokop. Po występie spotkali się w barze. Piosenkarz opowiadał dziennikarzowi, jak w latach 70. XX wieku, tuż po sukcesie „Pszczółki Mai”, jechał taksówką. Gdy zapytał kierowcę, ile płaci za kurs, usłyszał: - Panie Zbyszku, za tę pszczołę w Szczecinie pan nie płaci.
- Też bym tak chciał - pomyślał wtedy Marcin Prokop, który delikatną zazdrość miał wypisaną na twarzy. Tego samego wieczoru Prokop pojechał jeszcze na miasto. Gdy wrócił taksówką pod hotel, zapytał, ile płaci. - Panie Marcinie, pan w Szczecinie nie płaci - usłyszał od taksówkarza. - Boże, śnię, jestem gwiazdą - pomyślałem. - Wchodząc do hotelu, obracam się i widzę, jak cichaczem Zbigniew Wodecki... płaci za tę taksówkę.
Umówił się z kierowcą, żeby zrobić mi przyjemność, taki to był gość!
Krzysztof Deszczyński: Bał się wejść na drabinę, ale... zagrał!
- Mam dwa nastroje związane ze Zbyszkiem Wodeckim - wspomina reżyser Krzysztof Deszczyński. - Poznałem go w 1983 roku, kiedy brał udział w Arenie w programie Estrady Poznańskiej „Dziecko Potrafi - Pali się”. Był wtedy człowiekiem raczej zamkniętym, który bardzo się bał, bo prawdopodobnie była to jego pierwsza tak duża praca dla dzieci. Był w zespole razem z Grupą VOX. Bardzo długo namawiałem go, aby wszedł na wysoką drabinę i zagrał. Bał się nieprawdopodobnie, ale wszedł. Zagrał chyba ze dwa razy na tej drabinie i powiedział, że już więcej na nią nie wejdzie.
Gdy kilka ładnych lat później byli w Chicago, Zbigniew Wodecki był zupełne inny.
- Już bardzo wyluzowany, mający świadomość, że jest wielkim artystą i bardzo wiele potrafi, i należy mu się to miejsce na rynku muzycznym w Polsce. A to był tak zwany schyłek jego kariery - mówi Krzysztof Deszczyński. I wspomina ich ostatnie spotkanie: - Odbyło się w sierpniu ubiegłego roku podczas finału festiwalu „Zostań gwiazdą kabaretu”. Wspominaliśmy wtedy nasze przeróżne sytuacje życiowe. Zarówno zawodowe, jak i prywatne, jak choćby wakacje zimowe w Nowym Targu. Ojciec jego żony był tam chyba dyrektorem sanatorium i znalazł nam kwaterę, taką, że mogliśmy być blisko, ale nie razem. Jestem podłamany, bo Zbyszek był z mojego maturalnego rocznika. Myślę, że gdyby Zbyszek nie robił sobie tych by-passów (operację przeszedł 5 maja), to by przecież żył.
Jacek Lisewski: Zbyszku! To będzie „Twój jubileusz”
- Ciężko mi mówić, bo to dla mnie świeża rana. Zbyszek był przede wszystkim otwartym, bardzo sympatycznym człowiekiem - mówi Jacek Lisewski, reżyser i dyrektor artystyczny poznańskiego Sollus Entertainment. - Dużo rozmawialiśmy, dzwoniliśmy do siebie. Zbyszek był po prostu dobrym człowiekiem.
Był człowiekiem, z którym można było porozmawiać nie tylko na tematy muzyczne i rodzinne, ale też podzielić się swoimi problemami. Miał wspaniały dystans do tego, co się na świecie dzieje.
Zawsze był uśmiechnięty, wesoły, pełen energii. Był dowcipnisiem. Potrafił doskonale ripostować. Prześwietny facet.
Przez kilka ostatnich lat intensywnie pracowali. I choć sam Wodecki żartował, że jest już w takim wieku, że co dziesięć lat robi jubileusz, to w zeszłym roku Jacek Lisewski zaproponował, że zrobi mu porządny jubileusz:
- Było to po koncercie „Kolędują” z Alicją Majewską, Olgą Bończyk i Włodkiem Korczem. Usiedliśmy w garderobie i powiedziałem: Zbyszek, czas na twój jubileusz. On odpowiedział: Ale kto na mnie przyjdzie. Nikt już nie słucha Wodeckiego. A było to po jego sukcesie płyty z grupą Mitch and Mitch i trasie koncertowej po całej Polsce. Przekonałem go, żeby jeszcze raz te piosenki przedstawić i wtedy Zbyszek powiedział, że w roku 2017 rezygnuje z mniejszych koncertów i skoncentruje się tylko na trasie. Tak ją przygotuje, żeby to było widowisko. I ta trasa została brutalnie przerwana...
W jubileuszowych koncertach Zbigniewa Wodeckiego wystąpiła, dawno niewidziana na estradzie, Zdzisława Sośnicka.
- Na scenę wyciągnął ją Zbyszek. Wiele razy rozmawialiśmy, żeby wróciła, ale zawsze mówiła - nie. Aż któregoś dnia Zbyszek zadzwonił do mnie i mówi: Nie uwierzysz, co się stało, Dzidka się zgodziła. Głos miał dość przejęty - przyznaje Jacek Lisewski. - I w ten sposób pani Zdzisława pojawiła się na marcowych koncertach w Poznaniu. Miały być premierowe, a okazały się ostatnie...
Podczas jednego z nich,
Zdzisława Sośnicka, związana przed laty z poznańskim klubem Nurt i Zbigniew Wodecki zostali uhonorowani medalami „Labor Omnia Vincit” Towarzystwa im. Hipolita Cegielskiego.
Na swoim facebookowym koncie Zdzisława Sośnicka napisała: Kochany Zbyszku... strasznie boli... Byłeś dla nas jak Rodzina. Umówiliśmy się na 7 maja. Zadzwonię, powiedziałeś - jak zwykle. Czekam...
- Gdy w poniedziałek Zbyszek odszedł, mieliśmy ciężki czas. W nocy z poniedziałku na wtorek w porozumieniu z rodziną i menedżerem Zbyszka
doszliśmy do wniosku, że ta przerwana trasa nie powinna się skończyć. Zdecydowaliśmy, że wszystkie koncerty - w całej Polsce - się odbędą
- deklaruje Jacek Lisewski. - Zaprosimy wszystkich muzyków, którzy pracowali ze Zbyszkiem na tej trasie. Zaprosimy też gości, którzy byli z nim związani. Śpiewali z nim. Tamte koncerty nazywały się „Mój jubileusz”, a w tej sytuacji zmienimy nazwę i koncerty będą nosiły tytuł „Twój jubileusz”. Straciliśmy przyjaciela i musimy oddać mu hołd.
Poznański koncert „Twój jubileusz” odbędzie się w Sali Ziemi 3 grudnia.