Prawo i pięść? Cała Polska żyła z tego, co udało się ukraść lub tanio kupić na Dolnym Śląsku [Film]
Szaber. Tuż po wojnie chleb powszedni na Ziemiach Odzyskanych. Wywozili co się dało Rosjanie. I Polacy. Nic dziwnego, że Jerzy Hoffman nakręcił o tym film "Prawo i pięść"
"Wiele pisało się już o walce z ogałacaniem Ziem Odzyskanych i tzw. szabrem. Wszystko to jednak nie odniosło skutku. Każdy Polak zdał już sobie sprawę z konieczności utrzymania i repolonizowania Ziem Odzyskanych. Niewielu jednak rozumiało metodę, jaką trzeba zastosować przy osiągnięciu celu. (...) Ziemie Odzyskane mają przede wszystkim objąć osadnicy, repatriowani ze wschodu. Mają otrzymać warsztaty pracy w zamian za te, które pozostawili na wschodzie. Rzeczywistość wygląda jednak inaczej. Rzesze »szabrowników« przedstawiających się jako »delegaci« lub »pełnomocnicy«, masowo najeżdżają Ziemie Odzyskane. Rabują, co im do ręki wpadnie. Poczynając od mebli, maszyn, ubrań - kończą na drzwiczkach od pieców i płytkach kuchennych" - tak zaczynał się jeden z wielu artykułów, który ukazał się w gazecie "Na Straży", wychodzącej w Lubaniu w 1945 roku, kiedy w mieście jeszcze żyli Niemcy, ale już pojawili się Polacy.
Wywozić chcieli wszyscy
Szaber. Szaberplac. Legendarne opowieści o tym, #co i kto wywoził z Dolnego Śląska. Armia Czerwona maszyny do fabryk, a krasnoarmiejcy nie tylko zegraki i rowery, które upodobali sobie szczególnie mocno. Cegłę z dolnośląskich miast i miasteczek na odbudowę stolicy oczywiście wywoził cały naród. Dobra mniejsze i większe różni ludzie, którzy pewnie oburzyliby się, gdyby ktoś ich nazwał złodziejami. Ba, nawet polska elita naukowa robiła podchody pod ogołocenie Uniwersytetu Wrocławskiego i jego biblioteki i rozpoczęła starania o przejęcie ocalałego z wojny księgozbioru i pomocy naukowych. Nikt do końca nie wierzył, że Polska utrzyma się na zachodzie, a rodzime uczelnie - zwłaszcza w Warszawie - w sensie materialnym miały niewiele. Ale ci, którzy z różnych powodów i przyczyn w wędrowce ludów, jaka przetoczyła się przez Europę Środkową w latach 1945-1946, zatrzymali się na Dolnym Śląsku, nawet jeśli nie od razu poczuli się gospodarzami, to na pewno nie akceptowali traktowania tych ziem jak złodziejskiego eldorado.
To właśnie o takiej niezgodzie na powszechne złodziejstwo opowiada film Jerzego Hoffmana na podstawie powieści Józefa Hena "Prawo i pięść".
Posłuchaj piosenki z filmu
W niewielkim miasteczku gdzieś na zachodzie ląduje grupa Polaków. Byłe więźniarki, rzekomy pełnomocnik rządu, mający zbudować polską administrację, i jedyny sprawiedliwy, który przeciwstawia się złu - Andrzej Kenig. "Prawo i pięść", polski western, powstało w 1964 roku, kiedy pamięć tego, co działo się na "dzikim zachodzie", była żywa, choć pewnie niewielu z tych, którzy szabrowali na Ziemiach Odzyskanych - nazywanych też ziemiami wyzyskanymi - opowiadało o tym, co naprawdę robiło na terenach, które miały nam zrekompensować utracone Kresy.
Jedyny sprawiedliwy
Andrzej Kenig - w tę postać wcielił się Gustaw Holoubek - były więzień obozów koncentracyjnych w Auschwitz i Dachau, zgłasza się do pełnomocnika rządu (zagrał go Bolesław Płotnicki) w poszukiwaniu pracy. Liczą się każde ręce, bo nowe ziemie potrzebują polskiej administracji, urzędników, nauczycieli, słowem - każdego, kto coś umie.
Kenig dołącza więc do kierowanej przez doktora Mieleckiego (Jerzy Przybylski) grupy, która ma zabezpieczyć majątek w pobliskim miasteczku uzdrowiskowym Graustadt. Miasteczko, którego polska już nazwa brzmi Siwowo, jest opuszczone.
Widać, że dotychczasowi mieszkańcy uciekali stąd w pośpiechu, porzucając większość ze swojego majątku. W Graustadt, po którym hula wiatr roznoszący po pustych uliczkach papiery, grupa z Mieleckim na czele spotyka cztery Polki i niemieckiego maitre d'hotel hotelu Tivoli. Kenig szybko orientuje się, że Mielecki nie jest żadnym lekarzem, a do uzdrowiska przyjechał wraz ze swoimi towarzyszami tylko po to, by ukraść porzucone mienie, w tym wyposażenie szpitala i sanatorium.
Były więzień, w którym silne jest poczucie odpowiedzialności i sprawiedliwości, robi wszystko, by nie dopuścić do grabieży. Musi zmierzyć się jednak nie tylko z niebezpiecznymi - bo uzbrojonymi - złodziejami, ale też traumą czterech kobiet, tak jak on byłych więźniarek obozów koncentracyjnych. Jedną z kluczowych scen filmu jest rozmowa Keniga z Wijasem, którego gra Wiesław Gołas - prostym chłopakiem, który chce się odkuć na Niemcach i zastanawia się, który cenny manuskrypt da tyle pieniędzy, że w końcu zapomni o wojennej nędzy.
Zaczerpnięte prosto z życia
Każdy, kto oglądał "Prawo i pięść", wie, jak rozwija się akcja. Ten, kto nie oglądał, powinien nadrobić zaległości jak najszybciej, bo film Hoffmana dokumentem nie jest, ale realistycznie pokazuje rzeczywistość pierwszych powojennych miesięcy na Ziemiach Odzyskanych. Co więcej, filmowa opowieść o udaremnieniu wywiezienia poniemieckich skarbów wcale nie była wyssana z palca.
W 1945 roku nie tylko w Lubaniu głośna się stała sprawa tamtejszego wicestarosty Stanisława Kiendy i kierownika referatu kultury w starostwie Karola Orlicza. Ten drugi był nauczycielem gimnazjum i dostał zadanie zinwentaryzowania zabytków, jakie znajdowały się na zamku Czocha (legenda głosi, że to właśnie tutaj ukryto słynne złoto Grundmanna, skarbnika Breslau). Owa inwentaryzacja obrosła w opowieści o skradzionych skarbach, a skończyła się procesem. Równie szokujące było zachowanie pierwszego pełnomocnika rządu w Lubaniu, kapitana Bieleckiego, który 4 czerwca 1945 roku uciekł z miasta wraz z konwojem trzech ciężarówek wyładowanych wszelkimi możliwymi do sprzedania dobrami. By nikt mu nie przeszkadzał, wcześniej zamknął w areszcie milicjantów...
Czas na ministerialną tamę
Nic dziwnego, że w listopadzie 1945 Ministerstwo Ziem Odzyskanych wydało zarządzenie mające jeśli nie zlikwidować, to przynajmniej ograniczyć szaber. Wywóz jakichkolwiek ruchomości miał być możliwy tylko za okazaniem stosownego zezwolenia, ale zezwolenie nie obejmowało np. fabrykatów, półfabrykatów i surowców, które pozostawały w dyspozycji Ministerstwa Przemysłu. Wprowadzono nawet kontrole na punktach granicznych z 1939 roku...
"Od dnia 22.11.45 r. wywóz ruchomości z Ziem Odzyskanych może odbywać się tylko za zezwoleniami wydawanymi przez Ministerstwo Ziem Odzyskanych. Zezwolenia wydawane będą jedynie w wyjątkowych i należycie uzasadnionych przypadkach. Ministerstwo z góry założyło, że zezwolenia na wywóz narzędzi pracy, w szczególności w rolnictwie, inwentarza żywego, urządzeń domowych, żywności i innych przedmiotów, przyczyniających sie do czynienia życia gospodarczego w ogóle wydawane nie będą. Ministerstwo Ziem Odzyskanych, aby skutecznie i ostatecznie zakończyć walkę z ogałacaniem Ziem Odzyskanych ustaliło, że kolej nie będzie przydzielać wagonów osobom, względnie instytucjom, które nie wykażą się zezwoleniem Ministerstwa Ziem Odzyskanych na wywóz, o ile stacja docelowa znajdować się będzie na terenach polskich sprzed 1939 r., nadto kolej nie będzie przyjmować przesyłek bagażowych bez zezwolenia Ministerstwa Ziem Odzyskanych" - informował dziennikarz lubańskiej "Na Straży".
I już tylko te ostatnie zdania artykułu przemawiają do wyobraźni - kolej nie będzie wynajmować wagonów osobom prywatnym i instytucjom...
To znaczy, że do listopada 1945 roku przedsiębiorczy Polak z centralnej Polski mógł sobie taki wagon wynająć, wyładować dobrem wszelakim zebranym, ukradzionym lub kupionym za bezcen na owym słynnym "dzikim zachodzie" i wywieźć w głab kraju, by sprzedać owo dobro z zyskiem.
Sprawa dla literatów
Że problem był żywo omawiany nie tylko w gremiach decydentów politycznych, może też świadczyć i to, że na łamach lubańskiej "Na Straży" drukowano w odcinkach powieść Wojciecha Grzelika "Gdy Zachód był dziki", pisaną na bieżąco w tych gorących, powojennych dniach, a opowiadającą o szajce niejakiego Czarnego, szabrującej na terenie Śląska co się tylko dało i walczącej z dzielnymi milicjantami, usiłującymi uniemożliwić im wywóz skradzionych dóbr do Polski centralnej.
W tej powieści jak w lustrze odbijają się i realna sytuacja, i próba opanowania jej przez władze, i wreszcie sygnały zmiany politycznej - z szabrownikami walczą milicjanci, ale też i dzielni żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który wiedzą, że szabrownicy nie tylko kradną, ale mają też cele polityczne.
Ale warto też przypomnieć, że szaber, ten codzienny, niekoniecznie od razu wagonowy, ale jednak odbywający sie niemalże na masową skalę nie byłby możliwy, gdyby nie rdzenna ludność Dolnego Śląska, a dokładniej kobiety, które robiły wszystko, by przetrwać.
Handel, czyli szansa na przetrwanie
Niemki wiedziały, że będą musiły opuścić te ziemie - to dla Polaków ze wschodu było jasne od 1943 roku, dla Niemców stało się oczywiste po przegranej wojnie. Wiedziały też, że do rozpoczęcia fali wyjazdów muszą z czegoś żyć. A żyć mogły ze sprzedaży tego, co udało im się ukryć przed Rosjanami. Rzeczywistość powojenna była bezwględna. Niemcy wyprzedawali to, co mieli do sprzedania za grosze. Bo przybysze z Polski centralnej i repatrianci ze wschodu, dotknięci sześcioletnią okupacją i nędzą, chcieli się w końcu odbić od dna - jak najtaniej. Oczywiście na szaberplacu. Towar kupiony, wywożony w głąb kraju kosztował już znacznie więcej. Ba, naprzeciw potrzebom chwili wyszedł nawet Orbis, który uruchomił specjalną linię autobusową z Warszawy. Autobusem jeździli głównie handlarze detaliści, którzy po kilku kursach już wiedzieli, po co jadą i komu przywiozą zamówiony towar. O tym, że szaber stał się powszechnym zjawiskiem i dziwakiem był ten, kto nie szabrował albo się oburzał, że robią to inni, świadczy nie tylko owa linia autobusowa, ale też fraszka parafrazująca słynnego mazura: "Jeszcze jeden szaber dzisiaj -/Auto nie nawali -/Jeszcze jedno futro Krysi/I pojedziem dalej...".
Paniusie, żołnierze i łapserdaki
Na największym szaberplacu w Polsce, czyli placu Grunwaldzkim, można było kupić i sprzedać wszystko. Na dwukilometrowym pasie startowym, który powstał w czasie oblężenia miasta, a przy budowie którego zginęło ok. 20 tysięcy przymusowych robotników i więźniów, wystawiano ubrania, fortepiany, porcelanę, meble. Rzeczy małe i duże, cenne i mniej wartościowe. Do noszenia, do jedzenia, do ozdoby i wreszcie do zwykłego życia.
Hugo Steinhaus, repatriant ze Lwowa, wybitny matematyk, który w powojennym Wrocławiu odbudowywał naukę polską, tak opisał owo szabrowanie na placu Grunwaldzkim: "Z jednej strony tysiące łapserdaków w butach z cholewami, obarczonych plecakami, kanciarze, szabrownicy, rozwłóczeni żołnierze, Sowiety, Żydzi - wszystkoroby, paniusie skromnie spekulujące i pospolici złodzieje, z drugiej strony Niemcy z białymi opaskami, Niemki w spodniach wlokące jakieś wózki, manatki, tłumoczki; mówiące wolapikiem, szachrują, oglądają, oddają, wracają, pakują i popychają się, największa kupa dziadostwa na największej kupie cegieł i rumowiska w Europie".
Szabrownik, czyli kto?
Zjawisko dostrzegała też pierwsza polska gazeta na Dolnym Śląsku - "Pionier", której dziennikarz we wrześniu 1945 roku pisał: "O szabrownikach wie każdy z nas. Co drugi wygaduje na nich, gdzie się da i co się da. Szabruje zaś mniej więcej co trzeci (niektórzy twierdzą, że to bardzo optymistyczne obliczenie)". Ba, w "Pionierze" pokuszono się nawet o stworzenie swoistej klasyfikacji szabrowników w zależności od celów, jakie im przyświecały.
Szabrownik rabuś był złodziejem, ale można powiedzieć, że kradnącym hurtowo, pospolity grasował po opuszczonych domach i mieszkaniach, zadowalając się tym, co mu wpadło w ręce, patriota wywoził zdobyte dobra w głąb kraju do rodziny ze świadomością, że Niemcy wrócą na Dolny Śląsk, więc lepiej cenne dobra zabezpieczyć. Był też szabrownik kulturalny, starannie wybierający cenne rzeczy po to, by gromadzić je we własnym domu - ten typ, zauważony przez "Pioniera", stał się później jedną z czołowych postaci dolnośląskich legend o kolekcjach tworzonych z niemieckich zabytków, tajemniczych skarbach ukrywanych w tajemniczych miejscach, a po latach wywożonych na Zachód, by korzystnie sprzedać je w antykwariacie.
W tych gorących powojennych miesiącach drugiej połowy 1945 roku problem szabru dostrzegano też systemowo - osadnicy na zachodzie, niezależnie od oficjalnej doktryny mówiącej o repolonizacji tych ziem, wiedzieli, że nie mają gdzie wracać. Że to jest ich miejsce do życia. I w takiej sytuacji trudno godzić na gospodarcze grabienie tych ziem.
W trosce o dobro wspólne
"Przestańmy być »Dzikim Zachodem«. Usuńmy raz na zawsze wyzysk oraz wszelkie zbrodnicze elementy" - grzmiał tytuł artykułu w lubańskiej gazecie.
W kolejnym materiale dziennikarz alarmował "Szabrują fabrykę cygar w Szymbarku?" i informował czytelników: "W poprzednim numerze pisaliśmy o Zjednoczeniu Bawełnianym. Pisaliśmy, że Zjednoczenie to, najprawdopodobniej, po wykorzystaniu wszystkich surowców, wycofa się z naszego terenu i zamieniwszy piękną nazwę »pionierów« osadnictwa, zmieni ją na zwykłą nazwę szabrowników Dolnego Śląska. Ze źródeł nieoficjalnych dowiadujemy się o innych faktach. Fabryka cygar w Szymbarku zużyła już całkowity surowiec. Nie ma z czego produkować. Zarząd fabryki wycofuje się z terenu osadnictwa - na wschód, do centralnej Polski. Ale to byłby jeszcze drobiazg. Fabryka ma o wiele »szersze« projekty. Postanowiła rozmontować urządzenia fabryczne i wywieźć je na wschód. Jeżeli nie mamy specjalnych pretensji do Zarządu, to jeśli chodzi o sprzęt, stanowczo protestujemy" - pisał dziennikarz, który dla silniejszego efektu owo "protestujemy" powtórzy w następnym akapicie już z wykrzyknikiem.
I wprost wyrażał opinię, zapewne nie tylko swoją własną: "Nie wolno szabrować majątku naszego powiatu! Całe szczęście, że Zarząd nie mógł dotychczas zdobyć wagonów na przewiezienie maszyn. Całe szczęście! Miejmy nadzieję, że tym szabrownikom mienia naszego okręgu nie uda się nic wywieźć. Że władze kompetentne nie pozwolą na to" - dziennikarz już wprost zaapelował do odpowiednich czynników, mogących skontrolować kierujących ową fabryka cygar w Szymbarku.
Na wszelki wypadek jednak tak zakończył swój artykuł: "Zaznaczyłem na wstępie, że wiadomość o szaberze Zarządu otrzymaliśmy ze źródeł nieoficjalnych. Dałby Bóg, aby wiadomość ta była »kaczką«. jednakże nauczeni doświadczeniem, skłaniamy się raczej ku przypuszczeniu, że to jest prawda".
Opadająca fala
W 1945 roku wojewoda wrocławski Stanisław Piaskowski opisywał z irytacją i goryczą sytuację na Dolnym Śląsku: "W niektórych kołach warszawskich czy innych miastach Polski środkowej panuje mniemanie, że naczelnym zadaniem Ziem Odzyskanych jest zaopatrzenie tych miast w samochody, sprzęt biurowy, pościel, przybory techniczne itp. artykuły, których podobno ma być u nas nadmiar".
Opowieść o tym, jakie naprawdę bezcenne dobra wywieziono do muzeów, ministerstw, prywatnych willi dygnitarzy, bibliotek i uczelni w centralnej Polsce, to właściwie materiał nie na jedną książkę, ale na kilka opasłych tomów. Z Wrocławia, z Pałacu Królewskiego, wywieziono klawesyn kupiony przez Fryderyka Wielkiego. Na instrumencie tym grał młody Mozart i jeden z synów Jana Sebastiana Bacha. Instrument wywieźli Rosjanie, ale po latach wrócił do Polski - kupiło go poznańskie muzeum.
Już nie Rosjanie, ale Polacy ogołocili praktycznie ze wszystkiego kościół pw. Bożego Ciała we Wrocławiu. Wywieźli cenne naczynia liturgiczne, XVIII-wieczne obrazy - tu z kolei w człowieku, który zorganizował tę wywózkę, obudziło się po latach sumienie i już u schyłku życia zadzwonił do proboszcza, by zrzucić z siebie ciężar złodziejstwa dokonanego w zapewne w poczuciu misji wyrównania ogromnych strat materialnych również w sferze zabytków, jakie stały się udziałem Polaków i Polski w czasie długiej, sześcioletniej okupacji.
Gorączka dzikiego zachodu zaczęła z wolna opadać wiosną 1946 roku. A dwa lata po wojnie nie owijano już w bawełnę i szabrowników otwarcie nazywano złodziejami, wracając właściwie w ten sposób do korzeni. Bo przecież samo słowo "szaber" wywodzi się z gwary złodziejskiej. W jidysz oznaczało "łom" (od hebrajskiego "szabar" - "łamać"). A Karol Estreicher w publikacji "Szwargot więzienny" z 1903 r. informował, że w gwarze przestępczej szaber to "dłuto, żelazo do łamania murów i świder do dziurawienia murów".